Emmanuelle Seigner, obecna małżonka Romana Polańskiego, który podczas makabrycznego mordu w sierpniu 1969 r. stracił pierwszą żonę Sharon Tate w dziewiątym miesiącu ciąży, po pokazie „Pewnego razu... w Hollywood" powiedziała, że do Tarantino nie ma pretensji, uważa film za dobry. Nie podoba jej się jednak koncepcja i to, że Hollywood, uważając Polańskiego za wyrzutka, zarabia na jego nieszczęściu.
Dobro i zło
Nie da się wykluczyć, że wyraziła ona osobistą opinię Polańskiego. Nie wiadomo, czy on widział film. „Pewnego razu... w Hollywood" zaś tworzy alternatywną rzeczywistość wobec krwawych wydarzeń sprzed pół wieku tak, by przypomniana pięknie przez Tarantino Sharon Tate mogła dalej żyć w świadomości kolejnych pokoleń. Ci zaś, którzy przeszli do historii popkultury jako najbardziej makabryczna sekta, zostają ukarani i smażą się w piekielnym ogniu jeszcze na ziemi.
Tarantino użył zabiegu przypominającego „Bękarty wojny", gdzie egzekucji na największym zwyrodnialcu wszech czasów, Adolfie Hitlerze, dokonali filmowi żydowscy mściciele. Reżyser wymierzył wtedy ex post sprawiedliwość zbrodniarzowi, której chciał uniknąć. Podobnie postępuje wobec członków sekty Mansona.
Efektowny, choć kontrowersyjny, finał pozwala uniknąć odtwarzania zbrodni dokonanej przez tę sektę i epatowania pornografią zła. Jednocześnie jest popisem wyobraźni Tarantino i hołdem złożonym klasycznym scenom filmowym, które reżyser obrócił przeciwko psychopatom pragnącym uczynić ze zbrodni religię.
Pussycat (Margaret Qualley) z sekty Mansona mówi przecież, że kino to ściema, a prawdziwie fascynujące jest zło w życiu, co dla nas brzmi przerażająco współcześnie. „Od dzieciństwa jesteśmy faszerowani przez Hollywood filmami pełnymi zbrodni, dlatego w odwecie trzeba zabijać gwiazdy kina!" – mówi inna psychopatka. Niedostrzeganie granicy między fikcją a życiem jest obłędem. Rozumie to nawet ośmioletnia gwiazdka (świetna Julia Butters) i nie ma pretensji do aktora, który popchnął ją na podłogę, bo przecież kręcą film.