Zmarł Waldemar Baszanowski, jeden z najwspanialszych polskich sportowców. Miał 75 lat.
– Nie mogę sobie wyobrazić, że już nigdy go nie spotkam. Był moim bliskim kompanem olimpijskim. Nigdy nie zapomnę naszego startu w Tokio, gdzie zdobyliśmy swoje pierwsze olimpijskie złote medale, i kolejnych igrzysk, w Meksyku, gdzie też wspólnie świętowaliśmy sukces – wspomina Jerzy Kulej, dwukrotny mistrz olimpijski w boksie. I od razu dodaje: Waldek był wyjątkowy na każdym polu. Nie pił, nie palił. Nikt go nie widział, by się z kimś kłócił, zawsze stonowany, powściągliwy. Człowiek sukcesu, żaden polski sportowiec nie był przecież prezydentem europejskiej federacji. A Waldek był.
W 1972 roku na igrzyskach w Monachium, Waldek zajął czwarte miejsce. Najgorsze dla sportowca. Ja już byłem tam w roli komentatora. Kiedy spotkaliśmy się w windzie w wiosce olimpijskiej, powiedział: zazdroszczę ci, że nie startowałeś. Odpowiedziałem, że to ja jemu zazdroszczę, bo olimpijska forma jeszcze była i mógłbym dotrzeć do finału – kończy Kulej.
Złamany kręgosłup
Dwa i pół roku temu Waldemar Baszanowski miał wypadek. Na swojej działce pod Warszawą spadł z drzewa. Wszedł, by podciąć gałąź, pośliznął się i poleciał na głowę. Złamał kręgosłup, uszkodził rdzeń kręgowy. Operacja uratowała mu życie, ale nie postawiła na nogi. Wiedział, że nie odzyska nigdy sprawności, ale się nie poddawał.
– Nie mógł nawet jeździć na wózku inwalidzkim. Porażenie było zbyt poważne. Ruszał tylko rękami i głową. Większość czasu spędzał w pozycji leżącej w łóżku – mówi „Rz" Zygmunt Wasiela, prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów.