W tym kryzysie nie mamy innego wyjścia, jak ze sobą współdziałać. Tylko w ten sposób zostanie wypracowane wyjście z tej niesłychanie trudnej sytuacji, w jakiej jesteśmy. Ze swojej strony naprawdę robimy wszystko, co tylko możliwe, by pomóc przewoźnikom. 70 proc. lotnisk na świecie wprowadziło różne ulgi i zachęty dla przewoźników, aby odbudowali połączenia sprzed pandemii. To na lotniskach pracuje 60 proc. osób związanych z branżą lotniczą. Linie lotnicze otrzymały ogromne kwoty pomocy publicznej, lotniska ułamek tej kwoty, ale nigdy nie przyszłoby nam do głowy to krytykować. Właśnie dlatego, że działamy w tym samym ekosystemie i chcieliśmy jak najszybciej przywrócić ruch lotniczy.
IATA zaatakowała lotniska, jakby zapominając, że nasze opłaty stanowią zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów ponoszonych przez przewoźników. Ich największe koszty to oczywiście pracownicy i paliwo. Ale sytuacja jest taka, że linie i porty muszą działać wspólnie. Bez lotnisk nie ma linii lotniczych i odwrotnie. Na lotniskach pracują m.in. bagażowi, którzy w tym kryzysie nie otrzymali jakiegokolwiek wsparcia, sklepy wolnocłowe, restauracje. Im także nikt nie pomógł. Dlatego nasze podejście jest takie: trzeba pomóc całemu ekosystemowi, a nie tracić energię na krytyce.
Na ostatniej konferencji IATA w Bostonie szef tej organizacji Willie Walsh nie szczędził lotniskom krytyki. Za podwyżkę opłat dostało się londyńskiemu Heathrow, Schiphol z Amsterdamu, a nawet Lotnisku Chopina. Wszystkie są członkami ACI. Jak często rozmawia pan z szefem IATA?
Od czasu, kiedy przejął to stanowisko 1 kwietnia 2021 r., wiele razy starałem się z nim skontaktować. Bezskutecznie. Niejednokrotnie byliśmy na tych samych konferencjach, ale IATA nie chce z nami o tym rozmawiać. Ja także byłem w Bostonie, ale nie miałem szans dostać się do któregokolwiek z paneli. Na jeden, na którym dyskutowano o stosunkach między liniami a otoczeniem, zaproszono Deborah Flint, szefową lotniska w Toronto. Choć tyle dobrego, że nasz głos mógł zostać wysłuchany, a Deborah przedstawiła argumenty wszystkich lotnisk, a nie tylko Toronto. Lotniska działają w obszarze, który jest mocno regulowany, i nie możemy sobie ot tak podnieść opłat. Zawsze ostateczną decyzję podejmuje regulator ruchu. Nie śrubujemy też przychodów kosztem otoczenia, bo kiedy liczba pasażerów rośnie, nasze opłaty idą w dół. Ale jeśli liczba pasażerów maleje, opłaty rosną. Może więc trzeba przepracować ten system, który określiłby, jak powinny działać lotniska i linie lotnicze w trudnych czasach i pomyśleć o podziale ryzyka.
Słyszał pan skargi linii lotniczych, że są zmuszone latać na pusto, by utrzymać na lotniskach przyznane działki czasowe startów i lądowań?
Przed pandemią Covid-19 linia lotnicza musiała wykorzystać 80 proc. slotów, aby ich nie stracić. W marcu 2021 r. Komisja Europejska zmieniła tę zasadę do 50:50 i obowiązuje ona do 28 marca 2022 r., potem proporcje zmienią się na 64:36. Uważamy, że UE wykazuje się tu elastycznością, a loty powinny odbywać się z pasażerami, którzy zapłacili za bilety rozsądną cenę. Bo tu ważny jest też rynkowy aspekt, z perspektywy pasażera i oferty dla niego. Lotniska są uzależnione od przychodów związanych z liczbą pasażerów, a nie liczby lotów, i w żadnym przypadku nie zamierzamy wspierać pomysłów sztucznego zwiększenia liczby lotów. Zazwyczaj jest tak, że połowa naszych przychodów pochodzi z działalności pozalotniczej. Właśnie dlatego nam zależy, by wrócili pasażerowie, którzy na lotnisku wydadzą pieniądze.