KapitanŻbik kojarzył się w PRL-u z obciachem, jak wiele innych postaci mających ocieplić wizerunek MSW. Komiks pułkownika Władysława Krupka powstał pod kuratelą niesławnej pamięci generała MO Jana Pietrzaka. Czy to ma jeszcze znaczenie?
To, co pan mówi, jest prawdą, ale paradoksalnie upatruję w tym szansę na niejednoznaczne widowisko. Ale zacznę od tego, że jako dziesięciolatek Żbika uwielbiałem i biegałem po kolejne komiksy do kiosku na ulicy Jaworowej we Wrocławiu. To był towar spod lady, szybko znikał, bo jakie by nie były intencje milicyjnych patronów, Żbik był dla nas powiewem Zachodu. Jako dziecko nie rozumiałem, że kapitan MO działa na służbie propagandy, wybiera sobie śledztwa i jest de facto kimś w rodzaju esbeka.
Inne komiksy nie pełniły propagandowej funkcji, na przykład „Tytus Romek i A’Tomek” Papcia Chmiela.
Ale zanim Żbik stał się synonimem obciachu, był polskim odpowiednikiem Jamesa Bonda. Tak był rysowany, co zaspokajało potrzeby młodych odbiorców. To, że władza lansowała nazwę „kolorowych zeszytów”, nie miało dla mnie znaczenia. Komiks to komiks. Potem o dziecięcej lekturze zapomniałem, a teraz powraca do mnie jako wspomnienie dzieciństwa, ale niejednoznaczne.