Rzeczpospolita: Dużo musiało upłynąć czasu, by najchętniej zapraszany gość toruńskiego „Kontaktu" zrobił coś u nas na scenie dramatycznej.
Eimuntas Nekrosius: Wyjazdy do Torunia, czyli na Zachód, zawsze były dla mnie niezwykle ważne. Polska to było dla nas okno na świat. Renoma stworzonego przez Krystynę Meissner festiwalu sprawiała, że oglądali nas także widzowie i krytycy z Europy Zachodniej, dla których Litwa była krajem zbyt dalekim, gdzieś za żelazną kurtyną.
Ale pierwsze spotkanie z Polską nie było dla pana najciekawsze...
No tak (śmiech). W drugiej połowie lat 80. Pagart zaprosił do Warszawy Wileński Teatr Młodzieżowy, który przyjechał z moim „Wujaszkiem Wanią". Na widowni była tzw. zorganizowana publiczność, złożona bodajże z wojska. Kiedy usłyszeli język rosyjski, rozpoczęły się gwizdy, więc nie grało nam się najlepiej. Zostaliśmy potraktowani jak Sowieci i było nam przykro, choć w ówczesnej sytuacji politycznej całkowicie rozumiałem to zachowanie. Gdybym był na waszym miejscu, też pewnie tak bym postąpił.
Pana teatr posługuje się obrazem, symbolami, metaforą, muzyką, czerpie z obrzędowości. Dlatego od dawna marzyłem, by namówić pana na realizację „Dziadów", zwłaszcza części II.