W nocy z poniedziałku na wtorek w niemieckiej stolicy spłonęło 11 aut, z wtorku na środę już 15. Kto je podpala i dlaczego, nie wie nikt.
– Wychodzimy z założenia, że podpalacz czy podpalacze robią to z pobudek politycznych – tłumaczy berlińska policja.
Jest mimo wszystko daleka od łączenia tych najnowszych aktów wandalizmu z niedawnymi zamieszkami w Londynie i innych brytyjskich miastach. Między innymi dlatego, że samochody płoną w Berlinie od dobrych kilku lat. Dwa lata temu z dymem poszło ponad 200 aut, w roku ubiegłym znacznie mniej, ale już od początku tego roku 123.
Organizatorów akcji podpaleń nigdy ne złapano pomimo licznych nagród pieniężnych oferowanych za informacje, które doprowadzą do ich ujęcia. Najnowsza wynosi 5 tysięcy euro.
Wcześniejsze akty wandalizmu były formą walki licznych w stolicy Niemiec grup anarchistycznych z opanowywaniem niektórych dzielnic przez berlińskich yuppies. Ich bmw i porsche płonęły na Prenzlauer Bergu, Friedrichshain czy Kreuzbergu. Teraz drogie samochody stały się celem ataków w bogatych rejonach Charlottenburga i Zehlendorfu. Tu nie mieszkają zaś ani lewaccy, ani też prawicowi ekstremiści.