Co najmniej od czasu ostatnich wyborów parlamentarnych wiadomo było, że Zjednoczona Prawica nie ma stabilnej i bezpiecznej większości, a w takiej sytuacji opozycja będzie starała się ze wszystkich sił, by jeszcze bardziej ją osłabić. Po cichu liczono na koniec koniunktury gospodarczej, na to, że w kasie państwa zabraknie pieniędzy na transfery socjalne, albo na jakiś inny kataklizm. Nikt jednak nie spodziewał się takiego czynnika, jak Covid-19. Niezależnie od nieszczęścia, jakie ze sobą niesie epidemia, jest ona także czynnikiem politycznym na tyle silnym, że może doprowadzić do politycznej zmiany. Potrzebuje tylko odpowiedniego pożywienia.
A o to w polityce nietrudno, bo przecież kipi w niej od ambicji, emocji i niezrealizowanych planów. I to jest właśnie niezbędne pole do gry. Niestabilnym elektronem okazał się wicepremier rządzącej koalicji Jarosław Gowin. Szef Porozumienia dobrze wie, że nie powalczy o polityczny spadek po prezesie PiS. Na to liczy przecież drugi koalicyjny partner PiS Zbigniew Ziobro. Gowin musiał więc znaleźć na siebie pomysł, tym bardziej że poczuł się po wyborach wzmocniony, wprowadzając do Sejmu 18 posłów.
Kryzys związany z epidemią podpowiedział wicepremierowi, jaką polityczną drogą należy iść: to droga partii obrotowej, jaką wiele razy w minionych latach podążało Polskie Stronnictwo Ludowe. Partie obrotowe potrzebne są przecież zawsze, a w chwilach kryzysów szczególnie. Porozumienie może tworzyć rząd i z PiS, i z PO – w obu partiach Jarosław Gowin czuje się tak samo obco, ale obu partiom może być tak samo potrzebny. Oczywiście musi być spełnione kilka warunków: przesilenie polityczne, wystarczająca siła obrotowego i żelazne nerwy. To pierwsze jest, ale drugiego pewny nikt nie jest. Co do nerwów to wydaje się, że szefa Porozumienia o wstrząs nerwowy przyprawia tylko prezes PiS.
I tylko on jest w stanie, a przynajmniej był do tej pory – powściągnąć niesfornego wicepremiera i jego wybujałą osobowość.