W porządku chronologicznym, głowy państwa nazywały się Jaruzelski, Wałęsa, Kwaśniewski, Kwaśniewski, Kaczyński i Komorowski. Widać znamienną przewagę prezydentów, których nazwiska zaczynają się na literę z samego środka alfabetu. Czy to oznacza, że teraz wygra pan Komorowski, czy też na odwrót: duch dziejów, dla jakiej takiej równowagi, uczyni lokatorem Pałacu pana Dudę? Zwłaszcza że pan Kukiz też jest z tego centralnego bractwa...
Ale – po kolei.
O Wojciechu Jaruzelskim jako prezydencie nie powiem jednego marnego słowa. Został wprawdzie wybrany nie bezpośrednio przez Naród, tylko przez połączone siły Sejmu i Senatu, ale ze swej roli wywiązywał się bez zarzutu, i nawet rok później ustąpił ze stanowiska, by zrobić miejsce dla swego nieznanego następcy.
Prezydenturę Lecha Wałęsy (człowieka, który obalił komunizm) postrzegam jako widomy dowód, że Opatrzność również w takich wypadkach czuwa nad naszą Ojczyzną. Panem Kukizem był wtedy pan Tymiński, a pan premier Mazowiecki, popierany przez sam Etos i przez środowisko wiadomej Gazety, został znokautowany już w pierwszej rundzie. Prezydent Lech Wałęsa nie wyrządził potem państwu prawie żadnych szkód, no, może poza pewną stratą czasu. Na dodatek przyłożył się, aby jego następcą został Aleksander Kwaśniewski (starsi ludzie pamiętają słynne „wszedłeś pan tu jak do obory", „panu to ja mogę podać nogie").
Dwie prezydenckie kadencje Aleksandra Kwaśniewskiego oceniam chyba najlepiej, choć trudno mi zapomnieć, że był na bańce podczas patriotycznych uroczystości katyńskich oraz, że ratyfikował konkordat. Ale wprowadził nasz kraj do NATO (1999) i do Unii Europejskiej (2003), a także odegrał kluczową rolę mediacyjną w ukraińskiej Pomarańczowej Rewolucji (2004).