Ktoś podkłada ładunki wybuchowe pod rosyjski rurociąg. Zniszczenia powodują problemy z energią w Europie oraz eskalację konfliktu politycznego. Nikt nie wie, kto dokonał zamachu, więc wzajemnym oskarżeniom nie ma końca. A że w Ukrainie trwa wojna, to pojawia się realna groźba użycia broni jądrowej.
Taki pomysł na szpiegowski thriller przedstawiłem żartem jakieś pół roku temu. I mam na to świadków! Nie żeby to wymagało jakiegoś geniuszu, wprost odwrotnie. Intryga wydawała się szyta zbyt grubymi nićmi. Chyba żeby to napisał nieżyjący mistrz gatunku Robert Ludlum. Bo z Polaków to chyba tylko Zygmunt Miłoszewski.
I kiedy już zupełnie o sprawie zapomniałem, we wtorek wybuchły ładunki, a w środę eksplodowała prawdziwa bomba. Bo oto rządy Szwecji i Danii oficjalnie ogłosiły, że uszkodzenie rurociągu Nord Stream to wynik sabotażu. Czy ta historia brzmi jak intryga niezbyt oryginalnego thrillera? Tak. Ale przecież zamachowcy z 11 września tylko naśladowali pomysł Toma Clancy’ego z powieści „Dekret”, gdzie samolot zostaje użyty jako śmiercionośna broń do ataku na Kapitol.
Trudno przewidzieć, jak rozwinie się sytuacja po uszkodzeniu Nord Streamu. Nie sposób też stwierdzić, kto zamachu dokonał. Ale jak w przypadku każdego działania przestępczego, stosuje się tu zasada „cui bono, qui prodest” („czyja korzyść, tego czyn”).
Tak się składa, że propagandową korzyść (w przyszłości może również finansową) z tych zamachów mogą odnieść tylko Rosjanie. Niewyszukana forma wskazuje z kolei na wiadome służby specjalne, które nie bawią się w subtelności. Jak trzeba, to otrują kogoś na oczach całego świata. Albo nawet wysadzą blok mieszkalny, by sprowokować wojnę. Najprostsze rozwiązania zwykle są najskuteczniejsze, to wiadomo nie od dziś.