Choć na pierwszy rzut oka tego nie widać, Donald Tusk po głośnym powrocie do krajowej polityki dokonał wielu poważnych wyborów. Po pierwsze, postanowił nie zaogniać sytuacji wewnętrznej w Platformie, wyciszyć swoją konfrontację z Rafałem Trzaskowskim, a jednocześnie zręcznie zepchnąć go na drugi plan. Poszło gładko.
Do tego doszło odłożenie wyborów. Nie tych parlamentarnych, bo te zależą przecież od prezesa, ale tych wewnętrznych, partyjnych. To zresztą wynika wprost z doktryny o niezaognianiu sytuacji. Skoro Trzaskowski z kamienną twarzą wyszedł z posiedzenia Rady Krajowej, podczas którego Tusk wziął sobie partię z rąk Borysa Budki, to nie ma powodu antagonizować się w błysku fleszy.
Raczej spokojnie należy robić swoje, jeżdżąc po Polsce. I tak wiadomo, że prezydent stolicy wsiądzie co najwyżej w pospieszny Warszawa–Olsztyn i to zajmie mu wystarczająco dużo czasu i energii.
Ale decydując się na pozostanie p.o. przewodniczącego PO, Tusk podejmuje wielkie ryzyko. Bo musi swoją osobowością, wyrobieniem politycznym i obyciem – zrównoważyć brak solidnej wizytówki politycznej i instytucjonalnej. Byli tacy, którzy nigdy nie zdejmowali skromnego szarego munduru, był taki, który mimo cesarskich tytułów wciąż pozostawał małym kapralem... Tusk Kościuszką nie jest, więc w sukmanie chodzić nie musi, ale czy na pewno w Polsce roku 2021 nikomu go nie trzeba dokładniej przedstawiać?
Kiedyś to Tusk, jako młodszy i bardziej głodny władzy dokonywał politycznego ojcobójstwa na starszych kolegach z Unii Wolności. Wtedy wizytówka nie była mu potrzebna. Ale to były inne czasy i liczyły się inne przymioty. A legitymację do władzy miał ten, który ją sobie wziął. Dziś Tusk chce władzę odzyskać i brak właściwego tytułu formalnego może mu to zadanie utrudniać. Jakim bowiem posłuszeństwem i lojalnością będą się wykazywać np. nie do końca zadowoleni koalicjanci wobec p.o. szefa jednej z partii tworzących koalicję? I co z tego, że największej?