Wielka afera z sekstaśmami z agencji towarzyskiej na Podkarpaciu, na których miały być nagrane ważne osoby w państwie, kończy się gigantycznymi kłopotami byłego agenta CBA. Wojciech J. twierdził, że taśma była, widział ją i złożył w sejfie w CBA, skąd „zniknęła". Prokuratura po dwóch latach zdobyła dowody, że J. konfabulował, bo liczył, że po zmianie władzy dostanie awans w „innej służbie".
Sprawa sekstaśm wyszła na jaw w marcu 2019 r,., a w październiku odbyły się wybory parlamentarne.
Grad zarzutów
– Skrupulatnie zgromadzony i zweryfikowany w toku postępowania materiał dowodowy w sposób jednoznaczny wykazał, że podejrzany nigdy nie posiadał nagrań z podkarpackiego domu publicznego mających rzekomo dotyczyć byłego marszałka Sejmu RP – mówi „Rzeczpospolitej" Katarzyna Skrzeczkowska, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga. I dodaje, że „CBA ani żadne inne służby nigdy nie weszły w posiadanie żadnych wiarygodnych informacji mogących wskazywać na istnienie tego rodzaju materiałów".
Dlaczego były agent miał wszystko wymyślić? „Motywem działania podejrzanego było zdyskredytowanie jednej z najważniejszych osób w państwie poprzez jej fałszywe oskarżenie" – twierdzi rzeczniczka.
ABW we wtorek zatrzymała Wojciecha J., który dwa lata temu ujawnił, że zdobył nagranie z ukrytej kamery z podkarpackiej agencji towarzyskiej z politykiem PiS i nieletnią Ukrainką. Samej taśmy nie miał, bo – jak twierdził – zdeponował ją w sejfie w CBA, skąd ją, po jego odejściu ze służby, skradziono.