„Płacz, zniszczony kraju" – taki transparent rozwieszony nad sklepem zobaczył korespondent londyńskiego „The Times" w małej mieścinie Bela Bela, dwie godziny drogi na północ od centrum przemysłowego w Johannesburgu.
Sklep i ogromna kolejka przed nim nie bez powodu pilnowane były przez żołnierzy z bronią maszynową. Przy wjeździe do miasteczka dopalała się na stacji benzynowej cysterna z paliwem, podpalona przez rabusiów.
Od 8 lipca przez RPA przetoczyły się rozruchy, których detonatorem było zatrzymanie byłego prezydenta Jacoba Zumy pod zarzutem niestawienia się na przesłuchanie przed sądem. W ciągu jednego dnia zamieniły się one w straszliwą falę pogromów sklepów, stacji benzynowych, ataków na ciężarówki na głównych autostradach kraju.
Do niedzieli rozgrabiono i spalono nie mniej niż 200 hipermarketów oraz 800 sklepów różnych branż. Według wstępnych ocen skradziono i zniszczono towary warte ponad miliard dolarów. Ale najgorsze, że tłumy atakujących sparaliżowały gospodarkę kraju. Zamknięto wszystkie porty RPA (w tym Durban i Kapsztad), gdzie rozkradziono składy na nabrzeżach, przestała działać największa rafineria kraju – zamknięto ją w obawie o bezpieczeństwo pracowników.
Rozruchy zaczęły się w Johannesburgu i objęły głównie dwie prowincje: Guateng (ze stolicą kraju Pretorią i Johannesburgiem) oraz KwaZulu-Natal (z portem w Durbanie). Animozje w kierownictwie rządzącego RPA Afrykańskiego Kongresu Narodowego zamieniły się w bunt bezrobotnych i biednych.