Sformułowanie o urnach wyborczych jest w tym wypadku nieco na wyrost, bo zamiast udać się do lokali wyborczych w niedzielę, wielu Hiszpanów przesłało już swoje głosy pocztą. Przedterminowe wybory odbywają się bowiem w środku lata. Pedro Sanchez, stojący na czele rządu od pięciu lat, zdecydował się na zagrywkę pokerową: zwołał wybory pięć miesięcy przed terminem w reakcji na porażkę jego partii socjalistycznej PSOE w majowych wyborach regionalnych i miejskich.
Ma nadzieję, że w ten sposób odwróci trendy: nie pozwoli prawicy na skapitalizowanie zysków i zmusi centroprawicową Partię Ludową (PP) do prowadzenia ogólnokrajowej kampanii w tym samym czasie, gdy będzie ona negocjowała w wielu regionach i miastach tworzenie koalicji ze skrajnie prawicowym ugrupowaniem Vox.
Czytaj więcej
Premier ogłosił przedterminowe wybory w nadziei, że Hiszpanie nie będą chcieli powrotu frankizmu pół wieku po śmierci dyktatora. Na razie sondaże nie przyznają mu jednak racji.
Taktyka Pedro Sancheza: straszenie frankizmem
Taktyką Sancheza jest straszenie Hiszpanów partią o korzeniach frankistowskich. Bo sondaże są jasne: choć Partia Ludowa prowadzi przed socjalistami, to nie ma szans na stworzenie samodzielnego rządu. Będzie musiała zabiegać o poparcie trzeciego w sondażach Vox. To na teraz jest najbardziej prawdopodobny scenariusz powyborczy.
Sytuacja jest jednak na tyle dynamiczna, że możliwe jest też – choć to znacznie mniej prawdopodobne – pozostanie u władzy socjalistów, którzy utworzyliby koalicję z Sumar, nowym ruchem 15 małych partii lewicowych kierowanym przez niezwykle popularną hiszpańską minister pracy Yolandę Diaz. Niewykluczony jest też trzeci scenariusz – brak większości dla którejkolwiek z tych dwóch koalicji i kolejne wybory.