Cóż się dziwić? Niektórzy po prostu chcą coś współprzeżywać, a jak mało jest dziś w życiu okazji, by podrzeć się w realu.
Dwa, trzy mecze... Ale sześćdziesiąt cztery plus karne? Dla wielu to już lekka przesada. Malowniczo wyglądają znużeni kibice w poświacie białej nocy, zsuwający się na sofach podczas dogrywek. Miesiąc będzie trwać w Polsce coś w rodzaju fiesty i to jest dobra wiadomość dla tego narodu. Tym lepsza, jeśli coś ugramy. Spektakularne porażki wywołują z kolei brzytewne sceny. Ludzie hamletyzują, nie wracają do domów lub błąkają się jak pewien kibic, który po przegranej z Czechami na Euro 2012, widziałem to na własne oczy, wyszedł z wesela i szedł przed siebie w amoku. Szedł w podbeskidzki mrok wzdłuż trasy wolnego ruchu – na szczęście – i odnalazł się na drugi dzień. Proszę sobie wyobrazić, że przyczyną nie był alkohol. Gdy konfetti opadnie, jakoś strach wyjść na ulicę – to obce oślepiające światło, ta lepka cisza. Lęk przed nieznośną zwyczajnością. Za każdym razem trudno wyjść z podziwu, jak szybko ludzi wciąga młyńskie koło bieżących spraw: i nie sposób nazwać tej siły. No bo przecież nie pieniądze. Niektórzy do następnego meczu o punkty aplikują sobie dawkę powtórek, spędzają wieczory z piłką na YouTubie. W nieskończoność dozują euforię i śledzą kataklizmy. W youtube'owej pętli czasu pojawi się w końcu pytanie o sam początek – o Stworzenie, czyli jak wyglądał pierwszy mundial?
Genesis
Na początku był rok 1930. Mundialowy rok zero. W 1924 i 1928 roku odbyły się igrzyska olimpijskie wygrane przez Urugwaj, uznane później za rodzaj amatorskich mistrzostw świata. To dlatego Urugwajczycy noszą na koszulkach nie dwie, ale cztery gwiazdki oznaczające tytuł mistrzowski. W piłkę w ogóle grało się długo wcześniej, brytyjskie rozgrywki ligowe ruszyły w latach 80. XIX wieku, kiedy Prus publikował kolejne odcinki „Lalki" w prasie. Dopiero jednak po Wielkiej Wojnie fala piłkarskich emocji porwała narodowe reprezentacje na pierwszy mundial, w Urugwaju, a w zasadzie w jednym mieście – w Montevideo. W międzywojniu wiedza Europejczyków na temat tego kraju była na pewno nie mniejsza niż dziś, a być może nawet ściślejsza, biorąc pod uwagę ówczesny imigracyjny ciąg w tamte strony.
Urugwajczykom powodziło się. Ledwie parę lat wcześniej osłabła ostatnia fala imigracji z Bliskiego Wschodu i Europy Wschodniej. Populacja kosmopolitycznej stolicy podwoiła się od 1908 roku. W tym okresie wzniesiono piękne budynki, wille, pałace i La Ramblę – nadmorską aleję, która podkreśliła głębię Atlantyku. Urugwaj wydawał się idealnym miejscem na inaugurację nowej ery w piłce i każdy kopacz marzył, żeby tam pojechać.
Futbol dawnych czasów
Jako młody chłopiec zafascynowany futbolem oglądałem bez końca filmowe dokumenty o historii mistrzostw świata. Bardzo podobało mi się, że europejskie reprezentacje płynęły do Montevideo statkami pasażerskimi. Operatorzy uchwycili tryb dnia futbolistów: przebieżki od burty do burty, pompki i piłkę płoszącą mewy. Podróż trwała wystarczająco długo, żeby dziś z kontuzji wyleczyć Kamila Glika. Piłkarze, chłonąc atlantycką bryzę, wyobrażali sobie Nowy Świat, który ich wabił – większość z nich osiągnęła już taki wiek, kiedy człowiek chciałby zacząć w życiu wszystko od początku. Montevideo. Co mogło mówić im wtedy to słowo? Na jednym z liniowców płynęła reprezentacja ówczesnej Jugosławii, o czym serbski reżyser Dragan Bjelogrlić nakręcił zabawny, a dla wielu widzów nawet urzekający film pod tytułem „Montevideo, smak zwycięstwa". Mały chłopiec, bohater i lektor tej kinowej opowieści, mówi: „Montevideo, wcześniej ta nazwa nie mówiła nam nic. Nagle wszyscy zaczęli powtarzać to słowo". Monte, wiadomo: góra. A video? Czyżby już wtedy? Otóż nie. Etymologia nazwy stolicy jest żeglarska: Monte – góra, VI (szósta), de E.O (płynąc ze wschodu na zachód). Produkcja zgrabnie oddaje gorączkę, jaka zapanowała w środowisku piłkarskim na wydźwięk tej nazwy. Wyjazd na mundial był przecież obietnicą czegoś więcej niż udział w zawodach sportowych. W umysłach zawodników rozbłysła wyobraźnia podróżnicza żywiąca się solidną niewiadomą. Montevideo budziło starą tęsknotę za czystym, przestronnym światem, który nie zna zimy.
Listowne zaproszenie
Jugosławia miała wtedy mocną pakę. 20-letni „Tirke", Aleksandar Tirnanić, i „Moša", Blagoje Marjanović, zawodnicy BSK Belgrad, główni bohaterowie tej opartej na faktach produkcji, byli ówczesnymi celebrytami w swoim kraju. Gdy Moša w 1938 roku poślubił chorwacką dziewczynę z Dalmacji, był na ustach wszystkich. Tak, to była inna piłka, ale mimo to: Moša kropnął dla BSK 575 goli. Film opowiada o przyjaznej rywalizacji tej dwójki. Nie tylko na boisku, ale również o kobiety. A wszystko w atmosferze młodego państwa, wyniszczonego przez wojnę, do którego zagląda wielki świat: salony, gramofon czy radioodbiorniki, przy których kibice w typowo serbskiej kafanie (knajpie) nasłuchują wieści z piłkarskich aren.