Paznokcie popękały i krwawiły, palce spuchły, ale to już nie miało żadnego znaczenia. Nie było już bólu, zimna, głodu ani więzienia; tylko pragnienie – wdrapać się na tę przeklętą ścianę, do tej piekielnej żarówki. I już może lepiej było tej cholernej machorki nie znaleźć, leżeć dalej spokojnie, w zawieszeniu między snem a jawą, pogrążać się w dręczącej, jednostajnie powtarzającej się pustce, stracić rachubę czasu. Ale teraz, kiedy nad głową dynda blade światło celu, a zapach cudem odnalezionego skarbu wyostrza i pobudza zmysły, liczy się już każda godzina i doba wspinaczki. Do celu udało się dotrzeć po pięciu dniach.