Kiedy się obudziła, w parapet bębnił deszcz. Na niebie wisiały ołowiane chmury, drzewa męczył wiatr. Wiedziała, że dysk w dłoni będzie mokry, koło pod stopami śliskie, a doping pojedynczych Polaków rozsianych w 20-tysięcznym tłumie nieśmiały.
Jechała do Amsterdamu w 1928 r. jako wielka nadzieja. Nikt nie pytał, na co ją stać, tylko wprost: czy wygra? Poprzednie igrzyska Polacy zakończyli bez choćby jednego zwycięstwa, a przecież dopiero co odrodzony naród potrzebował sukcesów. Olimpijczycy byli nie tyle sportowcami, ile wysłannikami głoszącymi światu, że po latach niebytu na mapie znów jest Rzeczpospolita.
Później opowie, że „była ogromnie podniecona". Wspomni widzów, którzy „wyglądali jak masa brzęczących, natrętnych os" i „dobiegające z trybun krzyki domagające się hymnu i sztandary". Przemilczy tylko, że podczas śniadania roztrzaskała talerz z jajecznicą o podłogę.
Kiedy dyskobolki zaczęły konkurs, słońce rozgoniło chmury. Konopacka w ciemnym berecie, spod którego wystawał pukiel kręconych włosów, rywalizację ustawiła już pierwszą próbą – 39,17 m, tylko centymetr od rekordu świata. Kolejny był już mistrzowski, rekordowy rzut (39,62 m). Dyski rywalek spadały 3–4 metry bliżej.
Grecki ideał piękna
To był pierwszy, ale nie ostatni sukces Polki w Amsterdamie. Niedługo później dziennikarze uznali Konopacką oraz Kanadyjkę Ethel Catherwood za najpiękniejsze uczestniczki igrzysk. Po powrocie do kraju dyskobolkę witał tłum na Dworcu Gdańskim, prezydent Ignacy Mościcki na Zamku Królewskim oraz marszałek Józef Piłsudski w Belwederze. Ten ostatni zmarszczył brwi, uśmiechnął się pod wąsem i rzekł: – To pani tam gdzieś w sporcie zwyciężyła. To dobrze, to dobrze dla Polski.