Kiedy się obudziła, w parapet bębnił deszcz. Na niebie wisiały ołowiane chmury, drzewa męczył wiatr. Wiedziała, że dysk w dłoni będzie mokry, koło pod stopami śliskie, a doping pojedynczych Polaków rozsianych w 20-tysięcznym tłumie nieśmiały.
Jechała do Amsterdamu w 1928 r. jako wielka nadzieja. Nikt nie pytał, na co ją stać, tylko wprost: czy wygra? Poprzednie igrzyska Polacy zakończyli bez choćby jednego zwycięstwa, a przecież dopiero co odrodzony naród potrzebował sukcesów. Olimpijczycy byli nie tyle sportowcami, ile wysłannikami głoszącymi światu, że po latach niebytu na mapie znów jest Rzeczpospolita.