Kim Dzong Un sięga po władzę

Według jednej z oficjalnych biografii Wielki Następca miał słuch absolutny, w wieku sześciu lat ujeżdżał nawet najdziksze konie, a jako dziewięciolatek dwukrotnie pokonał mistrza Europy w wyścigach motorowodnych.

Publikacja: 07.02.2020 18:00

Kim Dzong Un sięga po władzę

Foto: materiały prasowe

Od 2009 roku Kim Dzong Un błyskawicznie piął się w górę zarówno w hierarchii cywilnej, jak i wojskowej, a wydział propagandy i agitacji wziął się do tworzenia wokół niego kultu jednostki. Mieszkańcy Korei Północnej co rusz słyszeli o „towarzyszu przywódcy", a „czas historycznej zmiany warty" stał się ulubionym tematem państwowych mediów. No i wreszcie zaczęto pokazywać samego Wielkiego Następcę. Wszędzie pojawiały się plakaty, na których Kim Dzong Un występował jako spadkobierca rodu Pektu i „chluba narodu".

Jeszcze w 2009 roku zrewidowano konstytucję Korei Południowej, aby wzmocnić władzę najwyższego przywódcy i podkreślić, że zadaniem armii jest obrona „serca rewolucji" – które, rzecz jasna, stanowiła rodzina Kimów. Wielki Następca podobno otrzymał wówczas stanowisko w Komisji Obrony Narodowej. Koreańska Armia Ludowa przestała być znana jako „siły zbrojne Kim Dzong Ila", a stała się „siłami zbrojnymi Kim Dzong Una". Dzieciaka, który średnio radził sobie w szkole, zaczęto wychwalać jako „geniusza wśród geniuszy". Obietnicę kontynuowania rewolucji, którą złożył generałom, rozprowadzono wśród wojska w postaci ulotek.

Przekroczyć granice absurdu

Dalej bito też pokłony przed matką przyszłego dyktatora. W państwowej telewizji pojawił się dokument zatytułowany „Matka wielkiej wojskowej Korei". Ko Yong Hui ukazano w nim jako wierną służebnicę reżimu w okresie żałoby po śmierci Kim Ir Sena w 1994 roku. Do filmu trafiły też nagrania z lat 90., w których towarzyszyła Kim Dzong Ilowi podczas sesji indywidualnego przewodnictwa w centrach wojskowych, przemysłowych i kulturalnych. Materiał ten z pewnością nie był emitowany wcześniej, gdyż „pierwsze damy" pozostawały zupełnie niewidoczne.

W jednej scenie można zobaczyć Ko przemawiającą na imprezie z okazji jej 50. urodzin.

– Pewnego razu generał rzekł mi tak: musisz powiedzieć ludziom, jak ciężkie było dla mnie tych minionych siedem lat – wspomina ulubiona połowica wodza, odnosząc się do czasów, kiedy w kraju trwał wielki głód. A potem dalej grucha przymilnie: – Tak, osobiście widziałam, jak trudne były te lata dla niezrównanie wielkiego generała.

Po prawdzie nie wyglądały wcale tak źle. Podczas gdy jego współobywatele konali z niedożywienia, Kim Dzong Il zajadał się kawiorem i homarami. Przez dwa lata najgorszego głodu był największym na świecie nabywcą koniaku Hennessy Paradis. W skali roku wydawał na ten drogi trunek prawie milion dolarów.

Zadanie speców od propagandy polegało jednak na tym, aby napisać nową wersję historii, taką, w której mały książę figurowałby jako prawowity potomek Umiłowanego Przywódcy. Stąd film dokumentalny. Przesłanie brzmiało jasno: Ko Yong Hui to nowa „wielka matka" narodu, godna następczyni czcigodnych rodzicielek Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila. To, że jej syn, w którego żyłach płynęła najczystsza krew rodu Pektu, zostanie nowym przywódcą Korei Północnej, było nieuniknione.

W oficjalnym dyskursie opisywano go jako „błyskotliwego towarzysza" i „młodego generała", istną „gwiazdę poranną przyświecającą całemu krajowi". Każda jednostka Koreańskiej Armii Ludowej otrzymała broszurę zatytułowaną „Materiały do nauki o wspaniałości szacownego towarzysza generała Kim Dzong Una".

Podczas obowiązkowych cotygodniowych sesji ideologicznych ludziom z całego kraju tłuczono do głowy, jak niezwykle utalentowany jest ów młody geniusz. Wśród licznych osiągnięć przyszłego dyktatora podawano między innymi to, że w wieku trzech lat z odległości 100 metrów trafiał kulą pistoletową w żarówkę. Potrafił też strzelić do celu dziesięć razy w ciągu dziesięciu sekund i ani razu nie chybić. Osiągnąwszy ósmy rok życia, nie tylko umiał prowadzić ciężarówkę, ale też śmiało grzał nią z prędkością 130 kilometrów na godzinę. Ponadto wiedział wszystko, co tylko się dało, o siłach zbrojnych, i to zarówno naziemnych, jak i powietrznych i morskich. Nawet przywykłym do propagandy Koreańczykom trudno było to łyknąć.

– Nie sposób było w to wszystko wierzyć. Śmialiśmy się z tych historyjek. Małe dzieci może je kupowały, ale nie dorośli – powiedział mi pan Kang, handlarz narkotyków. – Ale jeśli ktoś zakwestionowałby to, co usłyszał, zostałby zabity.

Niektóre wysiłki propagandystów przekraczały granice absurdu nawet jak na standardy państwa totalitarnego. Według jednej z oficjalnych biografii – zatytułowanej „Dzieciństwo umiłowanego i powszechnie szanowanego wodza Kim Dzong Una" – Wielki Następca miał słuch absolutny, w wieku sześciu lat ujeżdżał nawet najdziksze konie, a jako dziewięciolatek dwukrotnie pokonał mistrza Europy w wyścigach motorowodnych. Wszystko to brzmiało tak nieprawdopodobnie, że książkę wycofano, ulegając głosom twierdzącym, iż „wypacza i wyolbrzymia" ona najwcześniejsze lata życia przywódcy. Później ukazało się drugie, poprawione wydanie.

Potajemni kapitaliści

Reżim miał jednak wkrótce popełnić dużo poważniejszy błąd – błąd, od którego zatrzęsły się same podstawy systemu.

W niedzielę 30 listopada 2009 roku władze niespodziewanie ogłosiły dewaluację północnokoreańskiego wona. Wieść rozniosła się w dół drabiny partyjnej hierarchii. Pierwsi o sprawie usłyszeli urzędnicy w Pjongjangu, ostatni – mieszkańcy prowincji.

Północnokoreańskie banknoty zachomikowane na dnie szaf w całym kraju z dnia na dzień straciły niemal całą wartość. Obywatelom pozwolono wymienić 100 tysięcy starych wonów – które w tym czasie stanowiły równowartość jakichś 30 dolarów albo jednego pięćdziesięciokilogramowego worka ryżu – na nowe. Dano im na to tydzień, później zamierzano utrącić pieniądzom dwa zera na końcu, tak że 100 starych wonów stałoby się warte jednego nowego.

Całe państwo pogrążyło się w chaosie i panice. Elity z Pjongjangu, które dowiedziały się o wszystkim jako pierwsze, zaczęły masowo wymieniać gotówkę na obce waluty lub towary – obojętnie jakie: jedzenie, ubrania, wszystko jedno. Pozostali usłyszeli o zmianie za późno. Rodziny, które przez lata harowały, aby stać się częścią powoli powstającej klasy średniej, straciły praktycznie całe oszczędności.

Przed dewaluacją pan Hong był jednym z wielu, którzy obrócili swe żałośnie płatne państwowe posady w intratny biznes. Oficjalnie pracował jako strażnik graniczny w pobliżu miasta Hyesan, na boku zaś handlował walutami. Dzięki znajomościom po obu stronach granicy mógł potajemnie dostarczać swym rodakom z Korei Północnej zagraniczne pieniądze.

Ten nielegalny proceder zawsze cieszył się – i nadal cieszy – niemałą popularnością, jako że ci, którym udało się uciec do Korei Południowej bądź Chin, pragną wspierać finansowo pozostawionych w kraju bliskich. Dzięki swej przedsiębiorczości pan Hong nieźle się ustawił. Zdołał zaoszczędzić 30 tysięcy wonów, niebagatelną sumkę w regionie, w którym za 10 tysięcy można było kupić wcale niezły dom. Stać go było na to, aby codziennie kupować dla swej żony i chodzącej do podstawówki córeczki mięso oraz ryby. Jego rodzina mogła się cieszyć wszelkimi wygodami dobrobytu, który wiele lat wcześniej obiecał swym rodakom Kim Ir Sen – choć, gwoli ścisłości, Wielki Wódz wyobrażał sobie raczej, że źródłem tych wygód będzie socjalistyczny raj, a nie szmugiel obcych walut przez graniczną rzekę.

Po reformie walutowej oszczędności pana Honga straciły nieomal całą wartość, a jego rodzina mogła zapomnieć o wygodnym stylu życia, do którego przywykła. Podobny los spotkał niezliczone rzesze innych potajemnych kapitalistów. Od tego momentu zapatrywanie Honga na przywódców kraju uległo diametralnej zmianie. Podobnie jak wielu innych Koreańczyków po raz pierwszy uświadomił sobie, że to system oszukuje jego. Chaos, jaki dewaluacja spowodowała w rodzinnym mieście przedsiębiorczego strażnika granicznego, stał się dla niego kroplą, która przepełniła czarę.

– Wcześniej myślałem, że Kim Dzong Il naprawdę przejmuje się losem ludu, ale kiedy reforma walutowa pozbawiła mnie oszczędności, zrozumiałem, że to nieprawda – wyznał, gdy spotkałam się z nim w jednej z zapuszczonych podmiejskich sypialni Seulu, gdzie mieszka, odkąd w 2015 roku uciekł z Korei Północnej.

W miarę jak spadała wartość północnokoreańskiego wona na czarnym rynku, reżim zaostrzał przepisy. Zakazał używania obcych walut i wprowadził surowe ograniczenia odnośnie do tego, kiedy mogą być otwarte sklepy i jakie produkty wolno w nich sprzedawać.

Dewaluacyjna wtopa

Kroki te okazały się niewystarczające. Inflacja wystrzeliła w górę. Niedobory żywności stały się jeszcze bardziej dotkliwe. W całym kraju przybywało ofiar śmiertelnych. U niektórych szok związany z utratą całego dobytku powodował atak serca, innych popychał do samobójstwa. Władze, obawiając się zaburzeń w gospodarce, a nawet zamieszek, podniosły sumę, którą można było wymienić na nowe wony, najpierw do 300 tysięcy, następnie do 500 tysięcy. W części zakładów pracy podniesiono pensje lub zaoferowano pracownikom przywrócenie dawnych stawek.

Wydaje się, że celem dewaluacji miało być uderzenie w prywatne rynki, które zakorzeniły się w kraju wraz ze wzrostem gospodarczego znaczenia prywatnych sprzedawców po wielkim głodzie z lat 90. Ruch rządu pozbawił tych ludzi oszczędności – może z wyjątkiem najgrubszych ryb trzymających pieniądze w obcych walutach.

Niektóre doniesienia z Korei Północnej sugerowały, że za projektem – przynajmniej nominalnie – stał Kim Dzong Un, co miałoby stanowić część wysiłków służących zasygnalizowaniu jego obecności na scenie politycznej. Jeśli nawet tak było, Wielki Następca nie poniósł za fiasko żadnej odpowiedzialności, a przynajmniej nie publicznie. Kozłem ofiarnym stał się Pak Nam Gi, siedemdziesięciosiedmioletni dyrektor wydziału planowania i finansów w Partii Pracy. W styczniu 2010 roku Paka odwołano ze stanowiska. W marcu oskarżono go o „świadome wyniszczenie krajowej gospodarki". Został stracony przez rozstrzelanie w Pjongjangu.

Ostatecznie ktoś musiał zapłacić za dewaluacyjną wtopę.

Reżim nie tylko robił, co mógł, aby odsunąć winę od przyszłego wodza, ale i starał się go przedstawić jako obrońcę uciśnionych. Pod koniec 2009 roku KC przyznał każdemu gospodarstwu domowemu zapomogę w wysokości 500 nowych wonów. Obywatelom mówiono podobno, że to „pomoc pieniężna od generała Kima".

Pomimo prób wkupienia się w łaski ludu nastroje trudno było uznać za dogodne do przeprowadzenia sukcesji. Biorąc jednak pod uwagę szybko pogarszający się stan zdrowia Kim Dzong Ila, władze nie miały wyboru.

* * *

Państwo znalazło się w stanie gospodarczego chaosu, w narodzie powoli zaczynało wrzeć, Kim Dzong Unowi nie pozostawało zatem nic innego, jak pokazać muskuły. Każdy tyran wie, że nic lepiej nie odwraca uwagi od kłopotów na własnym podwórku niż brawurowy sukces militarny.

Uważa się, że mały książę osobiście opracował plan zatopienia południowokoreańskiej korwety „Cheonan". Ważący 1200 ton okręt został storpedowany pod koniec marca 2010 roku w czasie rutynowego patrolu wzdłuż morskiej granicy między Północą a Południem na Morzu Żółtym, gdzie wcześniej dochodziło już do wielu drobnych starć pomiędzy marynarkami obu krajów. Podczas ataku zginęło 46 marynarzy. Był to jeden z najkrwawszych tego rodzaju incydentów od zakończenia wojny koreańskiej w 1953 roku.

Międzynarodowe dochodzenie przyniosło liczne dowody przemawiające za tym, że w korwetę uderzyła torpeda wystrzelona z północnokoreańskiej łodzi podwodnej. Analitycy z Korei Południowej podejrzewali, że to Wielki Następca zlecił atak, aby wzmocnić swój autorytet jako dowódcy. Mógł się co prawda pochwalić dyplomem z Uniwersytetu Wojskowego im. Kim Ir Sena, ale nie posiadał absolutnie żadnego doświadczenia w prawdziwych działaniach wojennych. A pilnie go potrzebował, jeśli chciał stanąć na czele kraju, który pod władzą jego ojca przyjął politykę „armia na pierwszym miejscu".

Kolejny niezwykle ważny rytuał przejścia dokonał się w sierpniu tego samego roku, gdy Kim Dzong Un dołączył do Umiłowanego Przywódcy w podróży do Chin, podczas której miał najwyraźniej zostać przedstawiony najdawniejszym patronom reżimu. Krążą plotki, że w czasie wizyty Kimowie objechali północno-wschodnią część bratniego kraju, czyli dawne rewiry pewnego antyjapońskiego bojownika nazwiskiem Kim Ir Sen.

Szczególny moment w dziejach

Po oficjalnym przedstawieniu towarzyszom z Pekinu, zatopieniu „Cheonana" i roku agresywnego propagowania rodowodu wyprowadzanego od góry Pektu wyglądało na to, że Wielki Następca zyskał już wszystkie niezbędne kwalifikacje do tego, aby otrzymać awans. 27 września 2010 roku został mianowany czterogwiazdkowym generałem Koreańskiej Armii Ludowej, która – jak to ujął jego ojciec, gdy publicznie ogłaszał przyznanie synowi najwyższej rangi wojskowej – „ukazuje się dziś światu w całej swej potędze jako armia góry Pektu".

Przemówienie wodza odbyło się w poniedziałek. Następnego dnia reżim po raz pierwszy od 44 lat zwołał zjazd Partii Pracy. Plakaty w Pjongjangu zachęcały partyjne kadry do „przyjęcia zjazdu Partii Pracy Korei za dobrą wróżbę, która na zawsze zapisze się w historii partii i kraju!". „Rodong Sinmun", oficjalny aparat prasowy organizacji, donosił, że spotkanie „zabłyśnie jako szczególny moment w dziejach świętej Partii Pracy".

W czasie zjazdu mianowano Kim Dzong Una wiceprzewodniczącym Centralnej Komisji Wojskowej i członkiem Komitetu Centralnego PPK. W ciągu jednego dnia zasiadł na wysokich stanowiskach w dwóch organach, które trzymały reżim przy władzy – nie najgorszy początek tygodnia jak na dwudziestosześciolatka.

W piątek „Rodong Sinmun" opublikował pierwsze oficjalne zdjęcie Wielkiego Następcy – w pełnym kolorze na stronie tytułowej. Na fotografii – w pierwszym rzędzie, wśród obwieszonych orderami dowódców wojskowych – ujrzeć można było także Kim Dzong Ila w charakterystycznym oliwkowym kombinezonie. Kim Dzong Un wyróżniał się wśród zebranych czarnym mundurkiem Mao i osobliwą fryzurą przywodzącą na myśl lata 50. Sens stylizacji był oczywisty: miał wyglądać jak młody Kim Ir Sen.

Z perspektywy zewnętrznego świata spekulacje wreszcie stały się ciałem: następca, o którym z dawna krążyły plotki, pokazał swoje oblicze.

Jeśli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości co do sukcesji, to rozwiały się one niespełna dwa tygodnie później, kiedy Kim Dzong Un pokazał się u boku ojca na obchodach 65. rocznicy powstania Partii Pracy Korei. Dwaj Kimowie obserwowali paradę z balkonu Wielkiej Biblioteki Ludowej górującej nad placem Kim Ir Sena w centrum Pjongjangu. Młodszy z nich w odpowiednich momentach z obojętnym wyrazem twarzy bił brawo. Choć stał dużo bliżej Umiłowanego Przywódcy niż przedstawiciele wojska i partii, nadal zachowywał stosowny dystans.

To Kim Dzong Il był gwiazdą wieczoru. Kim Dzong Il, który wyglądał jeszcze gorzej niż dotychczas – wyraźnie kulał i z wielkim trudem władał lewą ręką, nawet przy klaskaniu. W przeciągu niespełna roku miał być martwy.

Wicemarszałek Ri Yong Ho, szef sztabu generalnego Koreańskiej Armii Ludowej, wygłosił tego dnia mowę wychwalającą władze ludowe. Za dwa lata miał zostać z tychże władz wykluczony. Jako następny przemawiał mężczyzna w czarnym garniturze i przyciemnianych okularach – wuj Kim Dzong Una Jang Song Thaek. Jego również czekał rychły koniec kariery – i to bardziej definitywny niż w przypadku wicemarszałka. Reżim umacniał dziedziczną władzę, a każdego, kto mógłby kwestionować pozycję młodego wodza albo jej zagrażać, szybciutko usuwano. Czystki nie ominęły nawet towarzyszy Marksa i Lenina, których portrety po dziesiątkach lat miały w końcu zniknąć znad placu.

Tymczasem jednak 65. rocznica istnienia partii wciąż stanowiła piękny obrazek komunistycznej wspólnoty – tysiące żołnierzy maszerowały noga w nogę, wiwatując na cześć systemu.

W późniejszych dniach Umiłowany Przywódca rzadko pokazywał się gdziekolwiek sam. Kim Dzong Un odbył wraz z nim tournée po nowo wybudowanych mieszkaniach w stolicy, z uśmiechem rozlewając wino ryżowe dla szczęśliwych mieszkańców i oklaskując występującego z tej okazji akordeonistę. Asystował też Kim Dzong Ilowi w sesji indywidualnego przewodnictwa przy budowie elektrowni, a na samym początku 2011 roku zjawili się razem na koncercie Orkiestry Elektronicznej Zespołu Pieśni i Tańca Dowództwa Sił Powietrznych. To dopiero była niezapomniana okazja; grano chwytliwe numery, takie jak „Gdzie jesteś, drogi generale " czy „Staniemy się tarczą w niebiosach".

Fragment książki Anny Fifield „Wielki Następca. Niebiańskie przeznaczenie błyskotliwego towarzysza Kim Dzong Una" w przekładzie Grzegorza Gajka, która ukazała się nakładem Sine Qua Non. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Od 2009 roku Kim Dzong Un błyskawicznie piął się w górę zarówno w hierarchii cywilnej, jak i wojskowej, a wydział propagandy i agitacji wziął się do tworzenia wokół niego kultu jednostki. Mieszkańcy Korei Północnej co rusz słyszeli o „towarzyszu przywódcy", a „czas historycznej zmiany warty" stał się ulubionym tematem państwowych mediów. No i wreszcie zaczęto pokazywać samego Wielkiego Następcę. Wszędzie pojawiały się plakaty, na których Kim Dzong Un występował jako spadkobierca rodu Pektu i „chluba narodu".

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu