Spór dotyczy zwykle czego innego. Zadań, jakie stoją przed państwem. Czy państwo winno być bliższe ideałowi liberalnego „nocnego stróża", czy też brać na siebie obowiązki organizacji całego spektrum życia publicznego, z edukacją, opieką medyczną, gospodarką na czele? Ten ostatni model trenowaliśmy w epoce tzw. realnego socjalizmu. Wtedy państwo wzięło na siebie niemal wszystkie obowiązki i dowiodło, że nie jest w stanie im sprostać. Bankructwo systemu było spektakularne i ostateczne. Mamy to tak głęboko zakodowane w polskiej pamięci historycznej, że przynajmniej za życia dzisiejszych pokoleń powrót do modelu państwa „realnego socjalizmu" dla wszystkich przytomnie myślących wydaje się niemożliwy. Ale nie dyskusja o zadaniach pastwa. Tu suwak protekcjonizmu, interwencji czy obecności państwa w życiu gospodarczym i społecznym można przesuwać z lewa w prawo. I odwrotnie. Podobnie jest w przypadku wielkich wspólnot jak Unia Europejska. Dobrowolny związek państw, do którego mamy szczęście należeć od maja 2004 roku.
Nieco mnie dziwi, że ta relacja nie jest dla wszystkich oczywista. Zewsząd słyszę, że pandemia zwiększyła zapotrzebowanie społeczne na opiekuńcze działania państwa, że przesuwa suwak w lewo. Według badań coraz częściej jesteśmy gotowi rezygnować z wolności na rzecz bezpieczeństwa. „Państwo musi mieć szersze kompetencje, by walczyć z pandemią" – słyszę. Czyż nie pobrzmiewa tu echo innego postulatu: „państwo musi mieć szersze kompetencje, by walczyć z ubóstwem"? Z czym jeszcze? „Ciemnotą, wrogiem zewnętrznym czy wewnętrznym?".
Martwi mnie ta, w dłuższej perspektywie niebezpieczna, frommowska skłonność do ucieczki od wolności, ale jeśli to prawda, jeśli w istocie społeczeństwa potrzebują dziś większej aktywności państwa, to analogia dotycząca wzmocnienia uprawnień i pola działania dla instytucji unijnych jest oczywista. Skoro więcej wymagamy od państwa, dlaczego mamy nie wymagać od instytucji wspólnotowych? – zapyta socjaldemokrata. A liberał? Z biedą będzie się godził na jedno i drugie, domagając się – zamiast inflacji ról i funkcji – wzmocnienia skuteczności instrumentów niezbędnych. Ważne, by były silne, nie wszechmocne.
Europejski Fundusz Odbudowy to oczywiście klasyczny interwencjonizm. Mechanizm wspierania gospodarki ze środków podatników. Bo to w końcu oni będą spłacać koszty zarówno dotacji, jak i pożyczek. Czyli nie ma dyskusji, czy to zadłużanie Europy. Euroobligacje będzie finansował jednak w pierwszej kolejności podatnik krajów zamożniejszych, bo takie są ścieżki eurosolidarności. Spłacane będą ze wspólnego budżetu. Ale nie od razu. Ostateczna data to rok 2058, czyli będzie czas, że przyszłe koniunktury zniwelują ciężar tego czasowego obciążania.
Jakie jest ryzyko, że poniesiemy jako Polacy większe obciążenia niż korzyści? Niewielkie, bo ryzykiem jest tylko niespłacanie na czas przez kraje części pożyczkowej programu. Wtedy obciążenia idą na konto wspólnego budżetu, który z bieżących płatności tworzymy również my, Polacy. To jednak potencjalne mikroobciążenia, bo środki z EFO przekazywane są co roku w niewielkich transzach. Jeśli unijne instytucje kontrolne dostrzegą zasadniczy rozdźwięk między celem a jego realizacją w skali kraju, środki z kolejnych transz mogą zostać ograniczone. I tyle naszego ryzyka. W krótkiej perspektywie. Więcej jest ryzyk w poważniejszej skali: że cały projekt nie wypali, że przyjdą kolejne kryzysy, że wspólny europejski projekt wywrócą kolejne „exity", że przesadzimy na koniec z socjalizowaniem Unii Europejskiej. Na razie to jednak meandry przyszłości.