Kapitał znów ma narodowość

Za niewidzialną ręką rynku stoi też zwykle mało widzialne, ale realne ramię niemieckiej kanclerz czy francuskiego prezydenta. Nie mówiąc już o rosyjskich służbach

Publikacja: 17.12.2011 00:01

Kapitał znów ma narodowość

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Za niewidzialną ręką rynku stoi też zwykle mało widzialne, ale realne ramię niemieckiej kanclerz czy francuskiego prezydenta.

Nie mówiąc już o rosyjskich służbach

Do niedawna pytanie o to, czy kapitał ma narodowość, miało tylko jedną odpowiedź: oczywiście nie. Podobnie pojęcie „patriotyzm gospodarczy" było uznawane za coś pachnącego zatęchłym zaściankiem, a wspomaganie narodowych firm  – za łamanie zasad wolnego rynku.

Dominowało przekonanie, że niewidzialna ręka rynku działa tak zgrabnie, iż kapitał sam układa się najmądrzej, najzdrowiej i najlepiej. Wierzyliśmy, że za niewidzialną ręką rynku nie ma już nic. Aż zaczęliśmy się dowiadywać, że czasem tą ręką ktoś jednak steruje. Zimnym prysznicem była informacja o decyzji austriackiego banku centralnego i nadzoru bankowego, który zlecił zmniejszenie akcji kredytowej w zagranicznych oddziałach narodowych banków tego kraju. To znaczy podjął decyzję, by banki dawały mniej kredytów np. w Polsce.

Prezes Fiata, który częściowo wycofał swoją produkcję z Polski, przyznał wprost, że ta decyzja „nie miała sensu ekonomicznego ani przemysłowego". Po prostu trzeba było dać pracę Włochom, którzy przyjęli to z radością. Było to posunięcie niemające nic wspólnego z zasadami wolnego rynku. Każdego dnia tysiąc fiatów panda nie będzie schodzić z linii produkcyjnej w Tychach, tylko w Pomigliano d'Arco pod Neapolem.

– Takie polityczne decyzje w duchu socjalizmu tylko szkodzą Fiatowi oraz gospodarce i prowadzą firmy do zapaści – mówi zagorzały wolnorynkowiec Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. Trudno odmówić mu racji. Niemniej podobne sytuacje zdarzają się coraz częściej.

Koncerny czasem ulegają swoim rządom czy instytucjom centralnym, ale też często są przez nie mocno wspierane. Jedna z największych inwestycji ostatnich lat – gazociąg Nord Stream – nigdy nie powstałaby bez wielkiego politycznego wsparcia ze strony rządów Niemiec i Rosji. Do dziś wielu ekspertów kwestionuje ekonomiczny sens tej inwestycji. Polityczne wsparcie ma również konkurencyjny projekt Nabucco.

Marzenie o repolonizacji

Kryzys pokazał, że międzynarodowe koncerny, ale i rządy poszczególnych państw w trudnych chwilach bronią swoich pracowników, swoich central i swoich narodowych interesów. Lokalne oddziały – co nie powinno dziwić – pełnią funkcję usługową wobec macierzystych siedzib wielkich firm. Dopóki wszystko toczy się prawidłowo, nie ma problemu. Ale kiedy pojawiają się kłopoty – zagraniczni inwestorzy kierują się zasadą: bliższa ciału koszula. A nie jest nią zwykle placówka położona gdzieś w środkowej Europie.

Profesor Andrzej Z. Koźmiński, specjalista w dziedzinie zarządzania, mówił w Centrum Myśli Polityczno-Prawnej im. Alexisa de Toqueville: „Nie jest prawdą, że kapitał nie ma narodowości ani obywatelstwa. Międzynarodowe koncerny przeważnie zachowują narodową tożsamość. Mimo międzynarodowego, a nawet globalnego zasięgu na przykład Volkswagen jest niewątpliwie firmą niemiecką, Fiat włoską, Peugeot francuską, a GE amerykańską. Oznacza to określone lojalności i określone dodatkowe korzyści dla kraju macierzystego. Szczególnie jest to istotne w przypadku firm kontrolowanych przez państwa narodowe, takich jak rosyjski Gazprom, szwedzki Vattenfall czy francuski EdF".

Dwadzieścia lat temu zaczęliśmy budować kapitalizm bez kapitału, prócz tego, który mieli ludzie uwłaszczający się na państwowych firmach. Nie było wyjścia – modliliśmy się, by spłynął do nas kapitał z zewnątrz, zwłaszcza z kierunku zachodniego. Stwarzaliśmy preferencyjne warunki dla każdego, kto chciał w Polsce inwestować. I kapitał przypłynął. Banki w zdecydowanej większości należą do właścicieli pochodzących z innych państw niż Polska.

Czy jest z tym jakiś problem? Kryzys pokazał, że może być. Kiedy szefowie największych państw dzwonili do szefów swoich narodowych banków, by ustalać z nimi strategię działania, Donald Tusk nie miał do kogo dzwonić. Decyzje w sprawie strategii działania największych banków w Polsce w tym niezwykle trudnym momencie zapadały daleko od Warszawy.

Pierwszy publicznie zaczął o tym mówić Jan Krzysztof Bielecki, który w przeszłości był nie tylko premierem, ale też prezesem banku Pekao SA, dziś należącego do włoskiego giganta UniCredito. Znamienne, że to ojciec duchowy polskich liberałów zaczął mówić o narodowości kapitału. Kluczowe jest bowiem to, gdzie zapadają decyzje dotyczące polityki banków działających w Polsce.

Andrzej Mikosz, były minister skarbu w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, twierdzi, że problem jest poważny i nie dotyczy tylko czasu kryzysu. Zarządzanie ryzykiem kredytowym czy inwestycyjnym w większości banków odbywa się poza Polską. Powoduje to przeniesienie kosztów ryzyka ponoszonego w innych miejscach na banki w Polsce i ograniczenie możliwości kredytowania istotnych i ważnych dla przyszłości polskiej gospodarki rodzajów działalności. W szczególności dotyczy to inwestowania w innowacyjne działy gospodarki. Jego zdaniem kompetencje prezesów niektórych „polskich" banków sprowadzają się do administrowania nimi.

Stefan Kawalec, który na początku lat 90. był jedną z osób organizujących prywatyzację polskich banków, kilkanaście dni temu na posiedzeniu Towarzystwa Ekonomistów Polskich stwierdził: „Uważam, że władze powinny przedstawić diagnozę sytuacji w sektorze bankowym. Podstawowym celem powinno być odwrócenie obecnej struktury, w której 2/3 to banki kontrolowane z zagranicy, a tylko 1/3 to banki kontrolowane lokalnie".

O sensowności repolonizacji banków mówi coraz więcej polityków i ekonomistów. Prezesi PKO BP i PZU deklarują wprost, że byliby gotowi wziąć udział w przejęciu niektórych instytucji finansowych. PKO BP przygotowało własny plan stworzenia wehikułu finansowego, który mógłby przeprowadzić takie projekty. Mogłyby w nim uczestniczyć także zagraniczne instytucje. – Repolonizacja banków wcale nie musi się odbywać za polskie pieniądze – podkreśla Mikosz. – Bo kluczowe nie jest to, jakiej narodowości jest kapitał, kluczowe jest to, kto i gdzie podejmuje decyzje.

Andrzej Sadowski zwraca jednak uwagę, że jeśli nadzór działa w odpowiedni sposób, prezesi banków w Polsce muszą kierować się przede wszystkim interesem lokalnych oddziałów. Są one spółkami prawa handlowego i odpowiadają przed radami nadzorczym. – Jeśli państwo umie egzekwować przestrzeganie lokalnego prawa od przedsiębiorców, to nie ma znaczenia, skąd oni są – mówi. – Ważne, byśmy umieli narzucić i wyegzekwować nasze reguły gry.

Burza wokół Orbana

Tajemnicą poliszynela jest „optymalizacja przepływów finansowych" przez wielkie międzynarodowe koncerny, czyli wystawianie wysokich faktur na usługi świadczone przez lokalne oddziały koncernów swym centralom, dzięki czemu nie wykazują zysków tu, w Polsce, lecz w innych, bardziej wygodnych miejscach na świecie. Robią to największe firmy i jest to uznane za zgodną z obyczajami praktykę. Czy państwo jest w stanie nad tym zapanować? Czy powinniśmy zmienić sposób myślenia o państwie i gospodarce?

Kiedy Viktor Orban zaczął podejmować decyzje uderzające w zagraniczne koncerny, a promujące lokalnych drobnych przedsiębiorców, zachodnie media zawyły. Na węgierskiego premiera spadł grad krytyki ze wszystkich stron. Oskarżano go o łamanie zasad wolnego rynku, liberalizmu gospodarczego i – oczywiście – demokracji. A on tylko nałożył niewielki podatek na hipermarkety, banki i firmy telekomunikacyjne. A potem dość radykalnie obniżył podatek dla małych lokalnych przedsiębiorców.

Czy gdyby zrobił odwrotnie – podniósł podatki dla małych lokalnych firm, a obniżył dla hipermarketów i banków – ktokolwiek oskarżałby go o łamanie zasad liberalnej gospodarki? Oczywiście nie. Bo w ataku na Orbana nie chodziło o zasady, tylko o interesy. Kto protestował? Oczywiście te państwa, których firmy mogły zostać dotknięte decyzjami podjętymi w Budapeszcie.

Ambasador pewnego zachodniego państwa opowiadał mi, jak w jego placówce zebrali się szefowie wszystkich firm z tego kraju pracujący na Węgrzech i zażądali od niego oraz premiera, który przybył do Budapesztu, by reagowali. I reakcja była ostra. Uruchomiono wszelkie siły polityczne. A także liberalne media, które chętnie uderzyły w nielubiany – bo konserwatywny – rząd małego państwa w Europie Środkowej.

Co się zatem stało? Kraje, których inwestorzy są obecni na Węgrzech, wystąpiły w obronie swoich przedsiębiorców.

Znikające państwo

Czy ktoś wyobraża sobie, by polskie placówki dyplomatyczne czy premier prowadzili intensywny lobbing na rzecz naszych firm? Tak się nie dzieje. Problem wynika po części ze słabości polskiej dyplomacji, po części z tego, że wielu polityków, zwłaszcza prawicy, boi się zbyt bliskich związków z wielkim polskim kapitałem (czasem o podejrzanych proweniencjach, to fakt), ale przede wszystkim z tego, że nie uznawaliśmy przez lata za stosowne, by państwo wspierało prywatne firmy, by państwo w ogóle robiło cokolwiek. Państwo miało zniknąć. I znikało.

Wielu ludzi wciąż przekonuje, że nie ma znaczenia, czy będziemy latać Lufthansą czy LOT, jeździć PKP czy Deutsche Bahn. Czy firma ma polskiego właściciela czy niemieckiego. Czy lokujemy nasze pieniądze w banku polskim czy francuskim.

– Dla naszej dumy znaczenie ma nie to, czy latamy narodową linią z badziewną obsługą, tylko czy serwis jest wysokiej jakości – przekonuje Sadowski. – Firmy hodowane przez polityków gniją i muszą kiedyś upaść. Państwo powinno wspomagać polskie przedsiębiorstwa, stwarzając im warunki dobrego rozwoju, likwidując bariery i nie tworząc sztucznych zachęt dla zagranicznych inwestorów. Bo jeśli przedsiębiorcy w Polsce będą mieli dobre warunki, to i im będzie dobrze, i inwestycje z zagranicy pojawią się tu same z siebie, a nie z powodu korumpowania hojnymi grantami.

Andrzej Mikosz uważa jednak, że państwo musi wspomóc polskie firmy, tworząc infrastrukturę. – Jak mają się rozwijać nawet średnie miasteczka, jeśli nie będą do nich jeździć koleje albo jeśli nie będzie z nich zjazdów na autostrady? Tymczasem firmom eksploatującym autostrady nie opłaca się robić wielu zjazdów, bo to kosztuje. Tego kapitał prywatny sam nie zrobi, tu musi działać państwo, które może wymusić właściwe rozwiązania – twierdzi.

Jeśli nie będzie autostrad wiodących na  Wschód, to Wschód zawsze będzie Polską C. W jakim kierunku ma się rozwijać Wrocław czy Szczecin, jeśli z tych miast o wiele trudniej jest dostać się do Warszawy niż do Berlina i wielu innych europejskich metropolii?

Przewartościowanie poglądów

Niedobrze jest, kiedy państwo ingeruje w procesy rynkowe, ale jeszcze gorzej, kiedy nie tworzy warunków dla rozwoju biznesu. Kiedy nie buduje infrastruktury, nie usprawnia systemu sądowniczego, nie działa tam, gdzie działać by mogło. Istnieją dopuszczalne narzędzia nacisku na koncerny, aby dostosowały się do reguł narzucanych przez państwo. Można – metodami rynkowymi – doprowadzić do sytuacji, w której większa część instytucji finansowych będzie tak skonstruowanych, by kluczowe decyzje o strategii ich działania zapadały w Warszawie.

Dopóki jednak państwo nie stworzy warunków dla polskich przedsiębiorstw, by mogły lepiej i bardziej swobodnie się rozwijać, dopóki myślenie polityków i aparatu państwa nie przestawi się na realne wspieranie polskiego kapitału i polskich firm, dopóty na naszym rynku dominować będą międzynarodowe koncerny. Koncerny mające bardzo silne wsparcie w Paryżu, Rzymie, Berlinie, Waszyngtonie czy Moskwie. Za niewidzialną ręka rynku stoi bowiem też zwykle mało widzialne, ale realne ramię niemieckiej kanclerz czy francuskiego prezydenta. Nie mówiąc już o rosyjskich służbach.

Kryzys przewartościowuje wiele poglądów. Zaczynamy lepiej rozumieć rządzące naszym światem mechanizmy. Co do tego, że Unia Europejska nie jest klubem życzliwych sobie przyjaciół, nikt już nie ma wątpliwości. Przekonujemy się, że wolny rynek może być naprawdę wolny tylko wtedy, gdy wszyscy mają zbliżone szanse, a reguły gry ustala i następnie pilnuje ich przestrzegania silny sędzia. Teraz zaczynamy też rozumieć, że to, gdzie działa firma i gdzie leży jej centrala, ma znaczenie. Oraz że rząd jest także od tego, by realnie wspierać krajowych graczy.

Za niewidzialną ręką rynku stoi też zwykle mało widzialne, ale realne ramię niemieckiej kanclerz czy francuskiego prezydenta.

Nie mówiąc już o rosyjskich służbach

Do niedawna pytanie o to, czy kapitał ma narodowość, miało tylko jedną odpowiedź: oczywiście nie. Podobnie pojęcie „patriotyzm gospodarczy" było uznawane za coś pachnącego zatęchłym zaściankiem, a wspomaganie narodowych firm  – za łamanie zasad wolnego rynku.

Dominowało przekonanie, że niewidzialna ręka rynku działa tak zgrabnie, iż kapitał sam układa się najmądrzej, najzdrowiej i najlepiej. Wierzyliśmy, że za niewidzialną ręką rynku nie ma już nic. Aż zaczęliśmy się dowiadywać, że czasem tą ręką ktoś jednak steruje. Zimnym prysznicem była informacja o decyzji austriackiego banku centralnego i nadzoru bankowego, który zlecił zmniejszenie akcji kredytowej w zagranicznych oddziałach narodowych banków tego kraju. To znaczy podjął decyzję, by banki dawały mniej kredytów np. w Polsce.

Prezes Fiata, który częściowo wycofał swoją produkcję z Polski, przyznał wprost, że ta decyzja „nie miała sensu ekonomicznego ani przemysłowego". Po prostu trzeba było dać pracę Włochom, którzy przyjęli to z radością. Było to posunięcie niemające nic wspólnego z zasadami wolnego rynku. Każdego dnia tysiąc fiatów panda nie będzie schodzić z linii produkcyjnej w Tychach, tylko w Pomigliano d'Arco pod Neapolem.

– Takie polityczne decyzje w duchu socjalizmu tylko szkodzą Fiatowi oraz gospodarce i prowadzą firmy do zapaści – mówi zagorzały wolnorynkowiec Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. Trudno odmówić mu racji. Niemniej podobne sytuacje zdarzają się coraz częściej.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów