Kwiaciarka, businesswoman, pielęgniarka, menedżerka. Cztery różne kobiety, cztery różne życiorysy, motywacje, poglądy, portfele. Wszystkie jednak odrzuciły marzenia o karierze zawodowej, podróżach, dostatnim, a przynajmniej spokojnym życiu. Bo nie odrzuciły dzieci z ciężkimi wadami genetycznymi.
A przecież mogły. – Na drugi dzień po porodzie, kiedy już wiedziałam, że mam dziecko z zespołem Downa, przyszła lekarka i z taką jakąś rutyną w głosie spytała, czy będę odbierać dziecko – wspomina Małgorzata, 50-latka z Trójmiasta. – Jak dotarło do mnie, że jej chodzi o to, czy zamierzam porzucić własne dziecko, poprosiłam, by wyszła z sali, bo jestem w szoku poporodowym i nie ręczę za siebie.
Dziś 16-letni Robert, choć wciąż z trudem mówi, sam się goli. Nie czyta, ale świetnie radzi sobie z komputerem. Nie pisze matce wierszy, ale... – Miłość, jaką ma w oczach, gdy się do mnie przytula, jest nie do opisania – mówi Małgorzata.
Wszystkie cztery siedzą w jednej z salek Międzynarodowego Centrum Spotkań i Rehabilitacji Młodzieży gdańskiej fundacji Miki Centrum. Małgorzata, Halina, Danuta, Krystyna – ktoś, kto nic o nich nie wie, nigdy nie domyśliłby się, że od lat wychowują upośledzone dzieci. I że fundacja to ich drugi dom. Energiczne i życzliwe pogadują, żartując przy szybkiej kawie. Tylko dyskretne spojrzenia na zegarek zdradzają, że czas to nie jest wartość, którą mogą lekceważyć. Ich dzieci – choć w różnym stopniu upośledzone – do końca życia będą potrzebowały całodobowej opieki. Tymczasem już kwadrans rozmowy z nimi uświadamia, że prawdziwe życie rzadko wpisuje się w płomienne manifesty ideologów. I że zwykła, codzienna walka o istotę życia nie ogniskuje się w transzejach zwolenników selekcji złych genów poprzez aborcje i eugeniki, która pozwoli zamówić sobie dziecko z niebieskimi oczami i „żeby grał Schuberta", a cytadelami „religijnych oszołomów". Realny bój toczy się w bezmiarze człowieczeństwa, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Życie jak Rubikon
Małgorzata jeszcze 16 lat temu była matką dwóch dorodnych zdrowych synów, odnosiła sukcesy jako menedżerka w jednej z dużych centrali handlowych. Gdy ponownie wyszła za mąż, zapragnęła kolejnego dziecka. Jak mówi, w darze nowej miłości. Miała wtedy dopiero 32 lata, nie przyszło jej do głowy, że coś może być nie tak. – To był straszny moment, bo po porodzie nie pokazano mi dziecka, wokół mnie zrobiła się dziwna cisza, szybko przeniesiono mnie do innej sali – opowiada. – Niepokój rósł, płakałam, czując, że dzieje się coś niedobrego.
Potem jeszcze większy szok, bo o stanie zdrowia dziecka, dowiedziała się od... szpitalnej salowej. Małgorzata: – Powiedziała: „Co tak ryczy? Dziecko z downem jest, ale niech się nie martwi, bo wygląda całkiem jak Corkie z serialu, a on przecież nawet się żeni".
Małgorzata szybko otrząsnęła się z szoku. – Wiedziałam, że go wychowam, że dam radę. I daję.