Kiedy Will Freeman, bohater filmu „Był sobie chłopiec" (a wcześniej zabawnej powieści Nicka Hornby'ego), szwendał się jesienią po galerii handlowej, zżymał się, że słyszy wciąż tę samą bożonarodzeniową piosenkę. Tyle że mógł leniwie spędzać czas na zakupach, ponieważ autorem utworu był jego ojciec, a on za pieniądze z tantiem pędził życie playboya.
Inni też się pewnie zżymają, słysząc wciąż te same piosenki „słodzące" przedświąteczną atmosferę, na których ktoś zarabia miliony. I zrezygnowani czekają, by obejrzeć w telewizji po raz setny Kevina, który został sam w domu, albo po raz dziesiąty „To właśnie miłość", nie mówiąc już o tym, że każde włączenie radia to ryzyko usłyszenia „Last Christmas" zespołu Wham!.
Te filmy i ta piosenka – oraz kilka innych – to części klasycznego świątecznego zestawu, którym media raczą nas do znudzenia, bo decydenci uważają, że nic nie wprawi nas w bożonarodzeniowy nastrój tak dobrze, jak właśnie one. Zresztą, jak wynika z różnych ankiet, większość Polaków nie wyobraża sobie telewizyjnych świąt bez filmu „Kevin sam w domu". Kiedy raz zdarzyło się Polsatowi zrezygnować z niego, doszło do bezprecedensowej akcji miłośników obrazu w internecie. I w końcu komedię, z wielkim sukcesem, pokazano. Fakt, rzecz jest całkiem udana, choć tak naprawdę ze świętami wiele wspólnego nie ma. Dzielny amerykański chłopiec mógł sam zostać w domu z każdego innego powodu, niekoniecznie musiał to być akurat bożonarodzeniowy wyjazd jego rodziny. Tyle że żaden inny pretekst nie nadałby filmowi tak specjalnego znaczenia i jednocześnie nie zbudowałby tak dobrze napięcia, jak kontrast między świąteczną sielanką symbolizowaną przez prószący śnieżek i choinkowe światełka a opresją, w jakiej znalazł się samotny dzieciak w pozornie bezpiecznym domu.
Święta w takim hollywoodzkim ujęciu wiele wspólnego ze świętością nie mają, o czym raz po raz przypominają rozmaite filmy, wśród których można też znaleźć polską komercyjną produkcję „Listy do M.". Wszystkie one, a wraz z nimi cała popkultura, omijają z bardzo daleka religijne aspekty i symbolikę Bożego Narodzenia. Traktują je raczej jako czas miłości bliźniego, gdy powinniśmy uświadomić sobie, że obok nas są ludzie, których należy wesprzeć pomocą. Czyli odwołują się tylko do wigilijnego obyczaju przygotowania na stole jednego wolnego nakrycia dla zbłąkanego wędrowca. No i pompują jak mogą inny świąteczny zwyczaj, czyli obdarowywanie się prezentami. Bo tak jak to wolne nakrycie zazwyczaj jest pustym (a ostatnio coraz częściej zapominanym) gestem, tak siła prezentowego szaleństwa rośnie, choć wręczanie już od dawna jest z reguły gestem oderwanym od jakiejkolwiek refleksji, wyzbytym większego znaczenia.
Spełnienie marzeń handlowców
Bo przecież Boże Narodzenie to już nie jest święto religijne: szopka to atrakcja dla dzieci – taki mały Disneyland, kolędy to tylko miłe piosenki i często zalicza się do nich na przykład filmową piosenkę „White Christmas". W coraz mniejszym stopniu jest też świętem rodzinnym, choć to akurat jeszcze lubimy powtarzać. Przede wszystkim jest jednak celebracją handlu, który ma już swoje świątynie, obyczaje i rytuały. Socjologowie zajmowali się już tym wiele razy, antropolodzy kultury także, więc cała ta posuwająca się (a właściwie to już zakończona) sekularyzacja Bożego Narodzenia jest przeanalizowana i opisana jak trzeba.