Wigilijna opowieść za pieniądze

Pisząc „Opowieść wigilijną", Dickens chciał dobrze. Ale wygląda na to, że zapoczątkował proces komercjalizacji świąt.

Aktualizacja: 25.12.2014 10:31 Publikacja: 25.12.2014 10:00

W okolicy świąt jesteśmy bardziej niż kiedy indziej tolerancyjni dla kiczu i lubimy się wzruszać. Fo

W okolicy świąt jesteśmy bardziej niż kiedy indziej tolerancyjni dla kiczu i lubimy się wzruszać. Fot. Sergei Gapon

Foto: AFP

Kiedy Will Freeman, bohater filmu „Był sobie chłopiec" (a wcześniej zabawnej powieści Nicka Hornby'ego), szwendał się jesienią po galerii handlowej, zżymał się, że słyszy wciąż tę samą bożonarodzeniową piosenkę. Tyle że mógł leniwie spędzać czas na zakupach, ponieważ autorem utworu był jego ojciec, a on za pieniądze z tantiem pędził życie playboya.

Inni też się pewnie zżymają, słysząc wciąż te same piosenki „słodzące" przedświąteczną atmosferę, na których ktoś zarabia miliony. I zrezygnowani czekają, by obejrzeć w telewizji po raz setny Kevina, który został sam w domu, albo po raz dziesiąty „To właśnie miłość", nie mówiąc już o tym, że każde włączenie radia to ryzyko usłyszenia „Last Christmas" zespołu Wham!.

Te filmy i ta piosenka – oraz kilka innych –  to części klasycznego świątecznego zestawu, którym media raczą nas do znudzenia, bo decydenci uważają, że nic nie wprawi nas w bożonarodzeniowy nastrój tak dobrze, jak właśnie one. Zresztą, jak wynika z różnych ankiet, większość Polaków nie wyobraża sobie telewizyjnych świąt bez filmu „Kevin sam w domu". Kiedy raz zdarzyło się Polsatowi zrezygnować z niego, doszło do bezprecedensowej akcji miłośników obrazu w internecie. I w końcu komedię, z wielkim sukcesem, pokazano. Fakt, rzecz jest całkiem udana, choć tak naprawdę ze świętami wiele wspólnego nie ma. Dzielny amerykański chłopiec mógł sam zostać w domu z każdego innego powodu, niekoniecznie musiał to być akurat bożonarodzeniowy wyjazd jego rodziny. Tyle że żaden inny pretekst nie nadałby filmowi tak specjalnego znaczenia i jednocześnie nie zbudowałby tak dobrze napięcia, jak kontrast między świąteczną sielanką symbolizowaną przez prószący śnieżek i choinkowe światełka a opresją, w jakiej znalazł się samotny dzieciak w pozornie bezpiecznym domu.

Święta w takim hollywoodzkim ujęciu wiele wspólnego ze świętością nie mają, o czym raz po raz przypominają rozmaite filmy, wśród których można też znaleźć polską komercyjną produkcję „Listy do M.". Wszystkie one, a wraz z nimi cała popkultura, omijają z bardzo daleka religijne aspekty i symbolikę Bożego Narodzenia. Traktują je raczej jako czas miłości bliźniego, gdy powinniśmy uświadomić sobie, że obok nas są ludzie, których należy wesprzeć pomocą. Czyli odwołują się tylko do wigilijnego obyczaju przygotowania na stole jednego wolnego nakrycia dla zbłąkanego wędrowca. No i pompują jak mogą inny świąteczny zwyczaj, czyli obdarowywanie się prezentami. Bo tak jak to wolne nakrycie zazwyczaj jest pustym (a ostatnio coraz częściej zapominanym) gestem, tak siła prezentowego szaleństwa rośnie, choć wręczanie już od dawna jest z reguły gestem oderwanym od jakiejkolwiek refleksji, wyzbytym większego znaczenia.

Spełnienie marzeń handlowców

Bo przecież Boże Narodzenie to już nie jest święto religijne: szopka to atrakcja dla dzieci – taki mały Disneyland, kolędy to tylko miłe piosenki i często zalicza się do nich na przykład filmową piosenkę „White Christmas". W coraz mniejszym stopniu jest też świętem rodzinnym, choć to akurat jeszcze lubimy powtarzać. Przede wszystkim jest jednak celebracją handlu, który ma już swoje świątynie, obyczaje i rytuały. Socjologowie zajmowali się już tym wiele razy, antropolodzy kultury także, więc cała ta posuwająca się (a właściwie to już zakończona) sekularyzacja Bożego Narodzenia jest przeanalizowana i opisana jak trzeba.

Wydaje mi się jednak, że zapomnieliśmy o jej nowoczesnych początkach. Jej symbolem jest dla mnie „Opowieść wigilijna" Charlesa Dickensa. Jeden z najbardziej znanych i cenionych angielskich pisarzy dziewiętnastowiecznych z troską pochylał się nad niedolą ludzką, drążył temat niesprawiedliwości społecznej. Napisał kilka wybitnych powieści i jedną – właśnie „Opowieść wigilijną" – która stała się bestsellerem na wiek wieków. Dla przypomnienia, choć trudno uwierzyć, że ktoś tego nie wie: jest to historyjka o skąpcu, którego nawiedzają trzy duchy: Minionych Świąt, Obecnych Świąt i Przyszłych Świąt. Kilkoma edukacyjnymi podróżami w czasie i przestrzeni udowadniają mu, jak nieczułym na krzywdę ludzką jest człowiekiem, jak skończy, umierając w samotności, i ile stracił, wyrzekając się uczuć.

Historyjka wigilijna musi oczywiście mieć szczęśliwe zakończenie, więc Scrooge stopniowo pojmuje swoje życiowe błędy i wystraszony deklaruje ostatniemu z duchów: „Będę całym sercem świętował Boże Narodzenie i starał się je obchodzić przez cały rok"! To zawołanie Dickensowskiego bohatera najwyraźniej było natchnieniem dla handlowców: to spełnienie ich marzeń – prezentowe szaleństwo powinno trwać non stop. Na razie święta zaczynają się w reklamie i w handlu zaraz po Zaduszkach. To wtedy telewizje opanowują reklamy z czerwonymi ciężarówkami wypełnionymi słodkim napojem gazowanym oraz wszechobecne Santa Clausy, dawniej Święci Mikołajowie. A choinki, bombki i dzwoneczki pojawiają się niewiele później.

Pojednanie przez spożywanie

Chcąc dociec, od czego to się zaczęło, sięgnąłem ostatnio po „Opowieść wigilijną" i ze zdumieniem spostrzegłem, że jest to wigilijna opowieść, w której nie ma ani słowa o tym, co się tego dnia świętuje. I teraz się zastanawiam, czy Dickens tak to obmyślił (w pierwszej połowie XIX wieku), bo zaplanował długofalowy sukces globalny, czy tak mu po prostu wyszło? Rozumiem, że ubolewał nad społecznym upośledzeniem jednych i nieczułością na biedę innych, więc może nie chciał do tego mieszać Pana Boga. Przez to jednak nad opowiedzianą przez niego historyjką unosi się duch sekularyzacji. Święta to u niego wspólne jedzenie indyka i leguminy (to w domu pracownika Scrooge'a), albo czegoś bardziej wyrafinowanego (to w domu jego siostrzeńca). Czyli pojednanie przez spożywanie. Ten wzorzec jest obowiązujący do dzisiaj.

Pewnie stało się to podstawą komercyjnego sukcesu utworu, bo nadało mu sens uniwersalny, dzięki czemu stał się możliwy do zaakceptowania we wszystkich kręgach kulturowych. A sukces odniosła „Opowieść wigilijna" gigantyczny, nie tylko jako dzieło literackie, ale przede wszystkim dlatego, że ustanowiła wielką światową modę na pisanie ckliwych opowiadań o świątecznym pojednaniu, a w konsekwencji na produkcję filmów, nagrywanie specjalnych piosenek, organizowanie koncertów z udziałem przygasłych gwiazd. Wystarczy wspomnieć, że była już „Opowieść wigilijna Myszki Miki", była „Opowieść wigilijna Muppetów", „Opowieść wigilijna Czarnej Żmii", był też filmik „Smerfy: Opowieść wigilijna".

W okolicy świąt jakoś jesteśmy bardziej niż kiedy indziej tolerancyjni dla kiczu i lubimy się wzruszać. Nic więc dziwnego, że tę naszą słabość wszyscy wykorzystują. Kino już ponad sto lat temu (w 1912 r.) dobrało się po raz pierwszy do „Opowieści wigilijnej", a później produkowało jej kolejne wersje i rozmaite klony tej historyjki raz po raz. Bodaj ostatnią dotąd adaptacją jest animowany film Roberta Zemeckisa z 2009 roku, zresztą zdumiewająco wierny literackiemu pierwowzorowi. Piosenka „White Christmas" Irvinga Berlina (po raz pierwszy wykonana przez Binga Crosby'ego i Marthę Mears w filmie „Gospoda świąteczna") z 1941 roku jest trzecią w świecie piosenką, jeśli chodzi o ilość nagranych wersji. A ile filmów świątecznych powstało, to pewnie nie da się policzyć, od najbardziej ckliwych po najbardziej ekstremalne i komediowe...

Tak oto Dickens, który przy pomocy duchów przekonał skąpca, by dzielił się swoim bogactwem z bliźnimi, sprawił, że bogaci bogacą się jeszcze bardziej, wykorzystując naszą skłonność do świątecznych wzruszeń, które łatwo dały się skomercjalizować.

Kiedy Will Freeman, bohater filmu „Był sobie chłopiec" (a wcześniej zabawnej powieści Nicka Hornby'ego), szwendał się jesienią po galerii handlowej, zżymał się, że słyszy wciąż tę samą bożonarodzeniową piosenkę. Tyle że mógł leniwie spędzać czas na zakupach, ponieważ autorem utworu był jego ojciec, a on za pieniądze z tantiem pędził życie playboya.

Inni też się pewnie zżymają, słysząc wciąż te same piosenki „słodzące" przedświąteczną atmosferę, na których ktoś zarabia miliony. I zrezygnowani czekają, by obejrzeć w telewizji po raz setny Kevina, który został sam w domu, albo po raz dziesiąty „To właśnie miłość", nie mówiąc już o tym, że każde włączenie radia to ryzyko usłyszenia „Last Christmas" zespołu Wham!.

Pozostało jeszcze 89% artykułu
Plus Minus
„Filmy na życie. Przewodnik na każdą okazję”: Filmoterapia
Plus Minus
„Jednorożce. Pojedynek w chmurach”: Zblokowani tęczą
Plus Minus
„Portrety par niezwykłych”: Miłość od pierwszego szkicu
Plus Minus
„Sztuka pięknego życia”: Po prostu życie
Materiał Promocyjny
eDO Post – nowa era bezpiecznej komunikacji cyfrowej dla biznesu
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Sabina Pierużek-Nowak: Krwawe konsekwencje. Samice mają walczyć
Materiał Promocyjny
Unikalna okazja inwestycyjna