Książki powinno się dzielić nie pod względem tego, co jest w nich napisane, do jakiego gatunku należą, ale raczej w jakich okolicznościach bierze się je do ręki, które stany i miejsca przywołują je do siebie. Istniałaby więc wtedy, w tym lepszym, obchodzącym się ze słowem pisanym jak należy świecie, literatura pościelowa – czytana do poduszki; statusowa – stojąca dumnie na honorowym miejscu księgozbioru, ściągana zeń raz na jakiś czas dla wyszukania odpowiedniego cytatu; czy wreszcie – kuzynka gatunku muzycznego, któremu zawdzięcza to miano – literatura chodnikowa, sięgająca swym poziomem bruku, ale też przykuwająca uwagę czytelnika na tyle, że nie opuszcza jego ręki i każe mu sadowić się w różnych dziwnych miejscach, byle tylko dokończyć wątek.
Czytaj więcej
Czy uczestniczący w zamieszkach niszczyliby francuskie pomniki i zabytki tak lekką ręką, gdyby wcześniej nie otoczyła tych wszystkich artefaktów obojętność i zapomnienie?
A z nich wszystkich najważniejsza byłaby literatura hamakowa. Z tym jednym, jakże prostym urządzeniem, nie mogą konkurować zastępy krytyków i recenzentów. Wyznacza ono najbardziej wyśrubowane kryterium – rozleniwia tak, że mało komu pozwoli sobie przeszkodzić, zakłócić spokój. Wytwarza nastrój jakiejś intymnej bezradności, przez swe kołysanie i zbliżoną do embrionalnej pozycję, jaką się w nim przyjmuje, jest namiastką życia płodowego – tyle że zamiast kulić się w ciele matki, rozciągamy kości w cieniu drzewa. O ile wolniej toczy się w nim myśl niż przy biurku czy kawiarnianym stoliku, ale też ilu nerwowych czy fałszywych kroków udaje się jej dzięki temu uniknąć. Jeśli ten kołyszący się w rytmie legato, płócienny metronom wystukuje jakąś frazę, to brzmi ona „po co, nie trzeba, nie warto”. Nie gorączkuj się tak, nie napinaj. Jak niewiele jest spraw naprawdę godnych tego, żeby poświęcić im swoją uwagę. Mogących konkurować z widokiem pszczół uwijających się wśród kwiatów czy liści orzecha, delikatnie, kołysząc się w powietrzu, spadających na ziemię?
A z nich wszystkich najważniejsza byłaby literatura hamakowa. Z tym jednym, jakże prostym urządzeniem, nie mogą konkurować zastępy krytyków i recenzentów.
A jeśli znajdzie się ktoś, kogo jednak warto doprosić do tej hamakowej idylli, kto nie tyle rozproszy nastrój intymności, ile poszerzy ją, uzupełni o swoją wrażliwość i myśl – będzie to wówczas najprawdziwszy przedstawiciel tego najbardziej elitarnego z gatunków, pisarz hamakowy z prawdziwego zdarzenia. Spotkałem kilku godnych tego miana na swojej drodze, ale jest jeden, który nie ma sobie równych. Którego zdania pochłaniając po raz pierwszy na sztywnym siedzeniu krzesła, wiedziałem już, że to w najlepszym razie próba generalna – coś nie do końca realnego, sucha zaprawa. Bo „Księga gaju laurowego” Béli Hamvasa, wielkiego twórcy literatury hamakowej, jest jak statek – wyrzucony na twardy ląd wygląda niepewnie, unosi się i płynie naprzód tylko w rytm kołysania.