Japonia, Polska i niezmywalne ślady wojny

Prawdziwe nieszczęście jest w tym, że twórcy wielkich idei każą wierzyć, iż losy narodów są ważniejsze od szczęścia indywidualnych ludzi. Historia cesarskiej Japonii i masakrujących Polskę totalitaryzmów z tej perspektywy to ta sama opowieść.

Publikacja: 14.04.2023 17:00

Dla wielu Yasukuni to świątynia przeklęta. Mimo to pielgrzymują do niej o każdej porze roku tysiące

Dla wielu Yasukuni to świątynia przeklęta. Mimo to pielgrzymują do niej o każdej porze roku tysiące ludzi. Na zdjęciu weteran japońskiej marynarki w drodze na modlitwę za ofiary wojny; 15 sierpnia 2002 r., 57. rocznica kapitulacji Japonii

Foto: YOSHIKAZU TSUNO/AFP

Kiedy o nich myślę, widzę głównie mój kraj. Tamta wojna, rozpoczęta we wrześniu 1939 roku, nie skończyła się nigdy. Mimo że historycy twierdzą, iż jej finałem była kapitulacja Niemiec 8 maja 1945 roku, nie jest to prawda. Wojny, jej śladów, nie da się zatrzeć w ludzkiej mentalności, narodowej psychice, aksjologii, tradycji. Wciąż nabrzmiewa wyłuszczonymi literami na kartach naszego myślenia; wciąż jesteśmy jej ofiarami. Czy kiedyś się to zmieni? Czy dojrzejemy do tego, by wyrwać się z jej obezwładniających kleszczy? I kiedy to będzie? Czy musi upłynąć tyle czasu, ile nas dzieli od wojny trojańskiej? Upadku Rzymu? A może jesteśmy dojrzalsi, nowocześniejsi niż nasi przodkowie?

Jadąc do Japonii, nie potrafiłem uciec od tych refleksji. Na miejscu powtarzałem, że my, Polacy, choć osiem dekad temu staliśmy po przeciwnej stronie niż poddani cesarza, też jesteśmy militarystami, a to, co nas łączyło, a może i dziś łączy, to niezwykłe poczucie patriotyzmu, mesjanizm, gotowość do ponoszenia ofiary i martyrologia. Możliwe, że z perspektywy ofiar armii cesarskiej wygląda to inaczej; dla nas podobnie. Czcimy i wynosimy na ołtarze martwych bohaterów. Rozczulamy się nad ich poświęceniem dla ojczyzny. I wznosimy się nad realiami jak napełnione helem balony. Czyżbyśmy byli aż tak blisko? Aż tak podobni?

Czytaj więcej

Borneo, piekło i niebo

Hirohito przemawia w radiu

Właściwie po co pisać o historii, jeśli nie po to, by wyciągać z niej wnioski. Uczyć się na cudzych błędach. Dzieje wojny na Pacyfiku potoczyłyby się inaczej, gdyby nie szaleńcza wierność japońskich wojskowych kodeksowi Bushido. Gdyby nie wykorzystany politycznie kult cesarza. Gdyby nie mijające się z historyczną prawdą przekonanie o wyjątkowości wyspiarskiego narodu, który jako jedyny oparł się kolonizacji i potrafił modernizację państwa połączyć z tradycją.

W istocie Japonia była pierwsza; po rewolucji Meiji (1867) dokonała błyskawicznych przemian. Jako partner, nie ofiara Zachodu. Szybko rozwinął się handel, potem przemysł, błyskawicznie przyjmowano zachodnie technologie, styl ubierania się, wzorce wojskowe, taktykę, strategię, uzbrojenie. Wojna z Rosją, bitwa o Port Arthur i wielka wygrana pod Cuszimą napełniły japońskich militarystów przekonaniem, że są niepokonani, a naród został wybrany, by rządzić wschodnią Azją.

Następcy samurajów, którzy obalili sioguna i oddali pełnię władzy cesarzowi, zachowali jednak przy tym wszystkim własną tradycję wojenną. Wysyłali młodych oficerów do Stanów, Anglii i Niemiec, by ci uczyli się Zachodu, ale dbali zarazem, by młode pokolenie pozostało wierne rycerskiemu kodeksowi honorowemu i nie porzuciło samurajskich mieczy. Armię i całe społeczeństwo wychowywano w fanatycznej wierze w świętość osoby cesarza zgodnie z szintoistycznym kanonem. Według niego cesarze byli w prostej linii potomkami wielkiej bogini Amaterasu, a panujący od 1926 roku Hirohito był 124. z kolei następcą jej późnego wnuka, Boskiego Wojownika Jinmu, starożytnego patrona dynastii. Jego słowo było prawem, a śmierć dla jego osoby zaszczytem. Bo cesarz to synonim ojczyzny, a poświęcenie jego sprawie jest obowiązkiem każdego poddanego.

Przyjaciel z Tokio opowiada o wspomnieniach swoich urodzonych w latach 20. rodziców. Każdy dzień w szkole zaczynali od recytowania swoistego szintoistycznego katechizmu, którym od najmłodszych lat wbijano dzieciom do głów prawdy o świętości cesarza. Kiedy pomyśli się jeszcze o dwóch i pół czy trzech milionach japońskich ofiar ekspansji z lat 30. i wojny na Pacyfiku, można sobie wyobrazić, jak wielkim szokiem było ogłoszenie przez Hirohito 1 stycznia 1946 roku na falach japońskiego radia, że jest istotą ludzką. Mimo że ta historyczna deklaracja miała miejsce cztery miesiące po kapitulacji, Japonia była na kolanach, a na wyspach panoszyli się Jankesi, nikt nie chciał w to uwierzyć. Wizja boskości cesarza była tak głęboko wpisana w japońskie społeczeństwo, że deklarację powszechnie uznawano za wymuszoną lub fałszywą. Do końca zresztą boskość cesarza została w głowach pamiętającego wojnę pokolenia. Samo wspomnienie imienia cesarza czy usłyszenie jego głosu wyzwalało w ludziach dreszcz religijnej emocji.

Paradoksem jest, że Hirohito nie był wielkim zwolennikiem planów militarystów, imperialnej idei i podbojów. Historycy raczej podzielają to zdanie. Czy był marionetką w rękach rządzących i generałów? Z pewnością nie; był raczej zakładnikiem swojej doktrynalnej boskości i państwowego kultu. Zarazem nie miał takiej politycznej siły jak jego przodek Meiji, by przeciwstawić się megalomańskim planom generałów.

Co do tych ostatnich, to były one tylko pozornie racjonalne. W ogólnym bilansie Kraj Kwitnącej Wiśni po ledwie siedmiu dekadach dynamicznego rozwoju i przy ograniczonych zasobach nie miał szansy wygrać wojny z Ameryką. Japońscy liderzy wiedzieli to już w roku 1942; taką prognozę dla rządu przygotowała specjalnie powołana komisja analityków. Tyle że wtedy rząd ten raport odrzucił. Wiara w boskie przeznaczenie narodu, siłę cesarstwa i potęgę Bushido była silniejsza.

Co do radiowych wystąpień Jego Cesarskiej Mości Hirohito, to tamto wygłoszone z okazji nowego 1946 roku nie było najważniejszym. Najważniejsze w historii Japonii przemówienie Hirohito nagrał w studiu radiowym 15 sierpnia 1945 roku, sześć dni po zbombardowaniu Nagasaki i dziewięć po Hiroszimie. Wieczorem odtworzono je w radiu. Protokolarnym językiem dworu mówił o konieczności kapitulacji. Wziął tę decyzję na siebie, bo rząd i generalicja były w tej sprawie podzielone. Po pierwszej bombie zrzuconej na Hiroszimę wśród wojskowych wciąż dominowało przekonanie o konieczności przeciwstawiania się Amerykanom w „ostatecznej bitwie” o wyspy. Mieli pojęcie o sile atomu, Japonia też pracowała nad tym rodzajem broni, ale nie wierzyli, że Amerykanie mają bomb więcej. Ministra wojny Korechikę Anami do pokoju nie przekonał nawet „Fat boy” zrzucony na Nagasaki. Podczas nerwowych obrad rządu w kilka dni po obu wybuchach nie przestał namawiać do ostatecznej bitwy, wzdychając: „czyż nie byłoby pięknie, by w walce za cesarza zginął cały ten wspaniały naród?”.

Cesarz postawił na swoim, a minister Anami zachował lojalność i nie dołączył do rozpaczliwego zamachu stanu, podjętego nocą z 14 na 15 sierpnia przez majora Kenji Hatamakę. Za to następnego dnia po radiowym orędziu cesarza dokonał rytualnego seppuku, rozcinając sobie brzuch.

Hirohito tym razem wygrał. Japonia podpisała we wrześniu kapitulację, dzięki czemu ocalono życie milionów ludzi. Cesarz został na tronie, ale powojenna konstytucja zabroniła mu wtrącać się w politykę. Po wojnie całe swoje zainteresowanie skupił na badaniu życia meduz, co było jego prawdziwą pasją. Do lat 90. przyglądał się też innym krajom Azji, które z sukcesem, podobnie jak Japonia w okresie Meiji, poszły ścieżką modernizacji. Do identyfikowania się ze skompromitowanym wojną szintoizmem przyznaje się dziś tylko 10 proc. Japończyków. W boskość cesarza wierzą nieliczni. Ale na bramie świątyni Yasukuni wciąż błyszczy złote godło dynastii.

Świątynia sprawców i ofiar

Dla wielu Yasukuni to świątynia przeklęta. Mimo to pielgrzymują do niej o każdej porze roku tysiące ludzi. Głównie spragnieni metafizycznego dreszczu turyści, ale też podstarzałe już dzieci i wnuki dusz, które znajdują w niej schronienie. Przed kim? Przed czym? Przed światem? Historią? A może zabójczym dla rodzimej tradycji zachłyśnięciem zachodem? Pacyfizmem, który rani pamięć poległych za ojczyznę, naród i cesarza?

Yasukuni Jinja znajduje się całkiem niedaleko od dawnego cesarskiego pałacu w Tokio. Idzie się do niej aleją, której strzeże miecz samuraja Omuro Masujiry, współtwórcy triumfu Meiji, reformatora armii. Był jednym z ojców przemian. Zginął w zamachu w 1869 roku, w wieku czterdziestu kilku lat, ale wdzięczni wychowankowie upamiętnili go pomnikiem. Pierwszym skądinąd pomnikiem figuratywnym w tradycji zachodniej, jaki powstał w Japonii.

Omuro stoi więc na początku alei i z groźną miną wita tych, którzy oddali życie za cesarza. Ilu dusz strzeże Yasukuni? Tablice mówią, że to dwa i pół miliona bohaterów. Depozytariuszy świętości, bo w shinto, tradycyjnej religii, boskość można odnaleźć jako kami („boskiego ducha”) w nieograniczonej liczbie atrybutów: w mitologii, naturze i ludziach. Chramy shintō są domami, w których od czasów starożytnych czci się ich pamięć.

Główna aleja prowadzi na wielki plac u stóp sanktuarium. Wokół drzewa wiśni. Legenda mówi, że ich kwitnące wiosną przez niecałe dwa tygodnie kwiaty miały symbolizować dusze żołnierzy gotowych oddać swoje młode życie za cesarza. Żołnierskie życie miało się kończyć równie szybko i pięknie; metafora kwitnących wiśni wydawała się założycielom świątyni całkiem na miejscu. Pamiętam pewien film o treningu pilotów kamikaze pod koniec wojny. Kilkudziesięciu chłopców przygotowywało się do samobójczego lotu na kilka miesięcy przed upadkiem imperium. Nie wszyscy byli przekonani do ofiary za sprawę. Ktoś popełnił samobójstwo. Ktoś się załamał. Niemniej cała reszta z oddaniem kończyła trening, a na dzień przed akcją młodzi piloci umówili się, że po młodzieńczej śmierci, w konkretny dzień i o określonej godzinie spotkają się w Yasukuni.

Oddali życie, ale nie zmienili biegu wojny. 15 sierpnia 1945 ich wcielony bóg, ojciec narodu i najwyższy autorytet Hirohito ogłosił w radiu konieczność kapitulacji. I choć cesarz zawiódł, oni słowa dotrzymali. Film kończy piękna, poetyczna scena, w której dusze samobójczych lotników spotykają się, krocząc po alei prowadzącej do głównego sanktuarium Yasukuni.

Nie wiem, czy trafili tam również, ale pewnie tak, wszyscy, którzy cesarza nie posłuchali. Po podpisaniu kapitulacji wielu z nich walczyło jeszcze na zajętych przed laty wyspach do 1948 roku, a nawet dłużej. Ostatni poddali się w 1972 roku Shoichi Yokoi na wyspie Guam i dwa lata później podporucznik Hiroo Onoda. Ten ostatni przybył na filipińską wyspę Luang w 1944 roku z misją utworzenia tam ruchu oporu. Nie był idiotą, stopień oficerski mówi sam za siebie. Absolwent szkoły wywiadu ukrywał się 30 lat i nie przerywał partyzanckiej walki z lokalnymi władzami. W 1972 roku z czteroosobowego oddziału pozostał sam. Odnaleziony przez przypadkowego studenta zastrzegł, że się nie podda, bo nikt go nie zwolnił z rozkazu walki za cesarza. Trzeba był czasu i przyjazdu na Lubang jego wojennego dowódcy, by złożył broń. Dokonał tego zresztą z przytupem; wyszedł do gości w nienagannie utrzymanym mundurze, z zapasem amunicji i czterema granatami. Umarł niecałą dekadę temu, jako 90-letni starzec.

Yokoi i Onoda to prawdziwi bohaterowie skamieniałego czasu; powstały o nich setki artykułów i filmy. Ale to nie oni są realnym problemem Yasukuni. Powojenna, otrzeźwiała z militaryzmu Japonia kuratorom przyświątynnego muzeum ma za złe, że na równi z innymi czci tam zbrodniarzy wojennych. W jednej z gablot, piętro nad eksponowanym na parterze samolotem myśliwskim Mitsubishi Zero i w cieniu skrzydeł latającej bomby pilotów kamikaze widnieje choćby pokrwawiony mundur i samurajski sztylet Korechiko Anami, ministra wojny, który chciał utopić Japonię we krwi. Cesarz się nie zgodził, więc seppuku było jedyną formą protestu i lojalności zarazem wobec władcy, na którą mógł sobie pozwolić.

W Yasukuni czci się wszystkich, którzy oddali życie za cesarza; choćby mieli na rękach krew setek tysięcy ofiar. W salach poświęconych wojnie na Pacyfiku, w ściennych gablotach eksponowane są na równi zdjęcia tych, którzy szli na śmierć, jak i tych, którzy ich wysyłali. Bez różnicy. Tych, dla których w imię Bushido lepsza była śmierć z własnej ręki niż niewola, i tych, którzy im wmawiali, że to jedyna ścieżka. Odważniejsi z nich sami decydowali się na harakiri, ale większość przeżyła kapitulację i wtopiła się w uwolnione od potworności wojny społeczeństwo.

W muzeum przy sanktuarium masa pamiątek po wojnie. Tu czołg, tam armata. Tu skorodowane hełmy i menażki, tam przygotowana do samobójczych ataków torpeda. Obok model pancernika „Yamato” i seria romantycznych obrazów kolosa. Biedna kupa złomu. Na niewiele przydała się w tej wojnie. Dziarskie dowództwo wysłało ją w końcu w samobójczą misję na wody przy brzegu Okinawy. W kadłub uderzył jakiś milion bomb i sto tysięcy torped, zanim okręt poszedł z większością załogi na dno.

To, co najbardziej w Yasukuni porusza, to pomniki psa, konia i gołębia, towarzyszy w boju japońskiego żołnierza. Owczarek jest niemiecki, koń ma cztery nogi, a koloru gołębia nie uświadczysz. Dusze obrońców cesarza też są niewidoczne, choć niektórzy twierdzą, że materializują się w kłębach wirujących płatków wiśni podczas ich trwającego dwa tygodnie rozkwitu.

Przewodnicy nie chcą jechać z gośćmi do Yasukuni i należy to rozumieć. Ciągnie się jednak za tą świątynią swąd krwi niewinnych. A co gorsza, ta krew pachnie dokładnie tak samo jak krew zbrodniarzy. Kiedy świątynię odwiedził przed laty Shinzo Abe, skądinąd wnuk Nobusuke Kishiego, ministra przemysłu i handlu czasów wojny, na japońskiego premiera obruszył się nawet Obama. Opinia publiczna była tak oburzona, że Abe musiał ogłosić, iż poszedł do świątyni jako osoba prywatna. Cholerna obłuda polityków. Zwykle uchodzi im na sucho. Tym razem stało się inaczej.

Byłem w Yasukuni w marcu. Wiśnie jeszcze nie zdążyły zakwitnąć. Płatki nie wirowały w powietrzu. Nie czuło się obecności dusz. Za to, kiedy wychodziłem, na konarach wielkiego drzewa przy bramie zawirowało stado białych gołębi. Takich z bukolicznego snu Pabla Picassa. Mają tam gdzieś gołębnik. Ciekawe, po której stronie muru.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Senne koszmary z Hiroszimy

Legendarny Mikasa

W Yokosuce gołębi nie widziałem. Za to sporo mew, bo Yokosuka to port i baza wojenna. Jedzie się tu ponad godzinę z centrum stolicy. Mija Jokohamę, trzyipółmilionowe miasto, wznoszący się w górę las kominów fabryki Nissana i ląduje na półwyspie u wlotu do Zatoki Tokijskiej. Yokosuka zawsze była ważna, bo miasteczko stanowiło zaplecze baz floty wojennej. Dziś mieści się tu wyższa szkoła morska, Akademia Obrony Narodowej Japonii i naukowo-badawczy instytut lotnictwa. A także (a może przede wszystkim) główna baza Japońskich Morskich Sił Samoobrony oraz największa poza terytorium USA strategiczna baza Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych – US Fleet Activities Yokosuka. Czym ci ostatni faceci dysponują, nawet nie chcę zgadywać, bo całkiem możliwe, że taka wiedza jest równoznaczna ze śmiercią.

W Yokosuce pachnie morzem, a pod stalowymi chmurami przewalają się krążące po zatoce promy. A główną turystyczną atrakcją jest zamieniony w muzeum floty pancernik „Mikasa”. Nie „Yamato” czy „Musashi” – te giganty, symbole cesarskiej floty na Pacyfiku, dawno poszły na dno. Poza tym to symbole złej sprawy, choć trudno zarzucić kupie żelastwa jakieś złe intencje. To ich dowódcy, fanatycy w admiralskich czapkach, wykorzystywali je do złej sprawy; statki same w sobie były niewinne, łagodne jak baranki.

Na ich tle „Mikasa” to prymus dobrej sprawy. Jedyna wojna, w której uczestniczył, była słuszna i na dodatek wygrana. Ten zwodowany w 1900 roku potężny i najnowocześniejszy w swoim czasie pancernik (wyporność ponad 15 tys. ton) brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej 1904–1905, jako okręt flagowy admirała Heihachirō Tōgō – głównodowodzącego floty. W pierwszym okresie wojny okręt uczestniczył w działaniach pod Port Arthur. W sierpniu 1904 wziął udział w bitwie z rosyjską flotą na Morzu Żółtym. A niespełna rok później, 27 maja 1905 roku, w decydującej bitwie pod Cuszimą, zakończonej całkowitym rozbiciem rosyjskiej Drugiej Eskadry Pacyfiku. Mimo że w bitwie odniósł tylko niewielkie uszkodzenia, zatonął kilka miesięcy później w porcie Sasebo. Bezpośrednią przyczyną był wybuch w komorze amunicyjnej umieszczonej na rufie. W masakrze zginęło ponad 300 marynarzy i mimo że podniesiono go i wyremontowano, jego kariera wojenna nie trwała długo. W 1921 roku admiralicja zmieniła jego klasę na jednostkę obrony wybrzeża, a w 1923 w ogóle wycofano go ze służby. Od 1926 roku z przerwami pełni rolę okrętu muzeum w Yokosuce.

Te przerwy to rzecz jasna wojna i lata powojenne, kiedy okręt zamienił się w kupę bezwartościowego złomu. Pieniądze na solidny remont znalazły się dopiero w roku 1961, a restaurację przeprowadzono z miłością i szacunkiem dla tradycji morskich imperium.

Dlaczego piszę o pancerniku z suchego doku w Yokosuce? Bo jest niczym innym jak morskim (a właściwie lądowo-morskim) odpowiednikiem Yasukuni Jinja. „Mikasa” to jeden wielki hołd złożony tradycji morskiej imperium. Symbol triumfu i bohaterstwa w „słusznej” wojnie.

Dziś tę słuszność pozornie potwierdza sprowokowany przez Rosjan konflikt w Ukrainie, imperialna Rosja znów dostaje po nosie. Japończycy mogą śmiało twierdzić, że już wtedy stali przeciw Moskalom po sprawiedliwej stronie. Tyle że to nieprawda. Wojna z lat 1904– 1905 była konfliktem dwóch pazernych imperializmów. Co więcej, bez tamtej wygranej imperializm Tokio nie dostałby paliwa na przyszłość. Militaryści po Cuszimie naprawdę uwierzyli, że są skazani na sukces. A ich naród ma historyczną misję. W tym sensie Cuszima była początkiem łańcucha, którego następnymi ogniwami była Armia Kwantuńska, kampanie w Mandżurii i Mongolii Wewnętrznej, Mandżukuo i Mengjiang, otwarta wojny z Chinami w 1937 roku i masakra nankińska. Na koniec „marsz na południe” i wojna na Pacyfiku. W 1905 roku Japonia uznała się za potęgę. Cała reszta była tylko konsekwencją.

Dla większości mieszkańców Kraju Wschodzącego Słońca jest to oczywiste. A jednak miłość do „Mikasa” i munduru cesarskiej floty w Yokosuce jest bezkrytyczna. Okręt muzeum jest rzeczywiście przepiękny, a ekspozycja perfekcyjna. Urządzenia nawigacyjne, stanowiska ogniowe, odrestaurowane kajuty, ster oraz milion obrazów uświetniających pamięć o bohaterach morza. Nawet niewielki, ale eksponowany ołtarzyk szintoistyczny. Skromnie, ale godnie, można by powiedzieć.

Osobną ekspozycję stanowi kolekcja modeli wszystkich okrętów wojennych, jakie służyły i służą w japońskiej flocie. Przepiękna to kolekcja; powala na kolana szczegółem i pieczołowitością odtworzenia. Pancerniki, lotniskowce, krążowniki i okręty podwodne ogląda się z prawdziwym zachwytem. Nie można jednak opędzić się od wrażenia, że czegoś tu brakuje. Ach, tak, obok modelu „Musashi” zabrakło jego bliźniaka „Yamato”. Skąd ten błąd? To niedociągnięcie? Nikt nie potrafił wyjaśnić do momentu, kiedy na pytanie zdecydował się odpowiedzieć bileter na górnym pokładzie. Żachnął się, z lekka zawstydził. „Nie ma Yamato, bo ktoś go ukradł”. Tak, relikwie się kradnie. Nawet tu, w perfekcyjnej Japonii.

Symbol domykający epokę

Hiroszima jest jak miasto u ujścia Amazonki, przecięta licznymi ramionami wartkiej, spływającej z gór deszczowej rzeki Ōta. Legenda głosi, że w jej odmętach żyją podobne do człowieka potwory Kappa. Nocami wychodzą z przybrzeżnego błota, by straszyć dzieci. Mimo dużo bardziej potwornej tragedii z końca ostatniej wojny do dziś tutejsze matki strofują niesforne potomstwo, że Kappa przyjdzie i je porwie, by zgubić i pożreć w granatowych falach rzeki.

Główny nurt Ōta rozdziela się nad miastem na kilka ramion, a te, od niepamiętnych czasów wyrywają się jak palce rozcapierzonej dłoni w stronę morza. Lokalni daimyō, feudałowie z rodu Mōri wybudowali na jej wysokim brzegu wielki zamek. Wielopiętrowa konstrukcja była jednak w rękach rodziny krótko, niecałą dekadę. Wszystko przez to, że Terumoto Mōri, głowa rodu, zawarł niewłaściwe sojusze. W 1600 roku, kiedy wschodnia armia Ieyasu Tokugawy zbliżała się do Sekigahary, sprzymierzył się ze śmiertelnym wrogiem przyszłego sioguna Mitsunarim Ishidą. Co prawda w wielkiej bitwie, która na stulecia rozstrzygnęła o losach Japonii, udziału nie wziął, ale jako sojusznik Ishidy został przez zwycięzcę pozbawiony większości swoich ziem.

To w sumie paradoks, bo oddziały Terumoto w bitwie nie walczyły. Co więcej, tokijscy historycy uważają, że gdyby klan Mōri dołączył się do sił Ishidy, bitwa mogłaby wyglądać inaczej, a Tokugawa, zamiast zostać siogunem, mógł położyć głowę na łąkach równiny Sekigahara. Niemniej, historia potoczyła się, jak potoczyła; siogun, którego ród miał panować nad ojczyzną wschodzącego słońca do rewolucji Meiji w 1867 roku, nie wykazał się łaską i Hiroszima przechodziła z rąk do rąk przez kolejne stulecia. W XIX wieku stała się ważnym miastem portowym, a potem bazą cesarskiej floty.

W sierpniu 1945 roku stacjonował tu 40-tysięczny garnizon, stocznia Mitsubishi produkowała statki wojenne, a w szkole marynarki uczyły się setki kadetów, przyszłych oficerów cesarskiej marynarki. Tragedia wydarzyła się 6 sierpnia o godzinie 8.16 rano. Ludzie pędzili do pracy, młodzież odgruzowywała zbombardowane wcześniej budynki, przymusowi robotnicy z Korei zasuwali jak mrówki przy swoich stanowiskach pracy. Zrzucona przez superfortecę Enola Gay bomba wybuchła na wysokości 580 metrów. Celem bezpośrednim był – łatwo rozpoznawalny przez lotników – most Aioi. Najpierw rozbłysk. Potem huk o natężeniu 248 dB. A po nim deszcz ognia.

Płonące serce ładunku miało temperaturę 300 tys. stopni Celsjusza. W mgnieniu oka wyparowało kilka tysięcy ludzi. Kilkanaście zabił podmuch płomieni, kilkadziesiąt tak bardzo poparzył, że umierali przez kolejne miesiące. Nie mieli szans, rany powodowały obkurczenie mięśni, odsłaniały kości. Skóra była tak spalona, że można ją było zdzierać płatami jak szmaty. Butelki w restauracjach topiły się w szklaną masę, rozlewał się beton, belki domów znikały w ciągu sekundy. Piekielny podmuch zdzierał ubrania, obdzierał ludzi nie tylko z sukni, kimon, mundurów, ale również z godności i człowieczeństwa.

Ile było ofiar? Statystycy mówią dziś, że bomba zabiła 78 100 mieszkańców i ciężko raniła 37 424. Za zaginione uznano 13 983 osoby. Kolejne tysiące miały umierać od choroby popromiennej przez następne dekady. Taki był efekt bomby.

Obudzone przez eksplozję płomienie zniszczyły niemal wszystkie budynki wokół epicentrum. Została spalona ziemia, nieco obdartych z liści drzew i kilka zmasakrowanych betonowych budynków. Dziś już tego nie widać. Hiroszima to wielkie, milionowe miasto. Zamek odbudowano, gruzy uprzątnięto. Nieodległą historię upamiętnia pomnik Pokoju, czyli ruiny centrum wystawowego nieopodal dawnego mostu Aioi, zwane Kopułą Bomby Atomowej, oraz muzeum. To jedna z najbardziej wstrząsających wystaw na świecie. Przechowuje się w niej zdjęcia i pamiątki po zabitych przez bombę. Ludzie przechodzą w korytarzami w milczeniu. Ze ścian spoglądają na nich dusze tych, którzy spłonęli w mgnieniu oka. W gablotach ich pokrwawione ubrania, stopione okulary, rozsypujące się buty. Jakieś notatki i zdjęcia sprzed tragedii. Nie można po obejrzeniu tej wystawy pozostać obojętnym wobec bomby. Wobec zbrojeń. Można za to poczuć, jak może boleć człowieczeństwo.

Oglądam wystawę w końcu lutego. W Europie krwawi Ukraina, a Putin odgraża się, że użyje bomby. Zgaduję, że nie był w Hiroszimie. Przewodnik potwierdza. Był tylko w nieodległym Yamaguchi. Tu przyjechać się nie odważył. Szkoda, myślę sobie. Powinien. Jak każdy żywy człowiek. Może by zmienił poglądy. Pocieszam się, że pewnie go dręczą po nocach potwory Kappa. Ale czy one istnieją? Widziałem je wykute w stali na barierach jednego z mostów w Hiroszimie. Bałem się, że będą mi się śniły. Ale nie. Śniła mi się inna opowieść z historii tego miasta. Opowieść o bombie.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Nowa polaryzacja staje się faktem

Historia nasza i wasza

Kiedy się widzi zniszczenia Hiroszimy i Nagasaki, trudno nie myśleć o Warszawie. Tam spalona ziemia, tu gruz, cegły i wypalone budynki. Hiroszima, Nagasaki, spalone przez dywanowe naloty dzielnice Tokio wyglądają nieco inaczej. Płonęły szybciej, bo dominowała tam zabudowa drewniana. W Warszawie dominowała ceglana. Ale co to za różnica, do cholery, ludzie płonęli i umierali tak samo. Największa groza jest w tym, że większość ofiar stanowili cywile. Nie młodzi chłopcy, którzy w imię tych czy innych ideałów ślubowali wierność dowódcom i śmierć na posterunku. W Hiroszimie, Nagasaki, Warszawie w strasznych mękach umierały dzieci, starcy, kobiety. Jeńcy wojenni i robotnicy przymusowi. Księża i zakonnice. Nikt z zabójców nie zadawał sobie pytania, czy ten po drugiej stronie to fanatyk, czy przeciwnik fanatyzmu.

Ktoś może zaprotestuje, ktoś się może oburzy, że stawiam tu na równi przeciwników i sojuszników nazizmu. Tak, japoński imperializm zaliczał się do kategorii sprawców, my tu, nad Wisłą byliśmy ofiarami. Ale w tym tekście, w tych rozważaniach chodzi o co innego, nie o kategoryzowanie sprawców i ofiar, ale o śmierć ludzi i blizny, jakie po niej zostają.

Nie jest ważne, z jakim katechizmem zaczynały lekcje dzieci w Tokio czy Warszawie. W czyją boskość wierzyli prości ludzie. Ginęli i płonęli tak samo. I tyle samo po nich zostało; popiół i artefakty w muzeach. Dużo ważniejsze jest, że wszyscy na równi byli ofiarami jakichś fanatyków, chorych ideologii, przywódców owładniętych wielkimi ideami. Prawdziwe nieszczęście jest w tym, że wielkie idee przysłaniają drobne fakty, zasłaniają realia, każą wierzyć, że losy narodów są ważniejsze od szczęścia indywidualnych ludzi. Historia cesarskiej Japonii i masakrujących Polskę totalitaryzmów z tej perspektywy to ta sama opowieść. Smutna, przerażająca, zostawiająca rany na długo. Trzeba nauczyć się je śledzić. Zamieniać w blizny. Wstrzymywać ludzi, którzy rozdrapują je pazurami. Inaczej znów gotowi obrócić nasz świat w kupę popiołu. Czyż nie tak?

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta