Osobną ekspozycję stanowi kolekcja modeli wszystkich okrętów wojennych, jakie służyły i służą w japońskiej flocie. Przepiękna to kolekcja; powala na kolana szczegółem i pieczołowitością odtworzenia. Pancerniki, lotniskowce, krążowniki i okręty podwodne ogląda się z prawdziwym zachwytem. Nie można jednak opędzić się od wrażenia, że czegoś tu brakuje. Ach, tak, obok modelu „Musashi” zabrakło jego bliźniaka „Yamato”. Skąd ten błąd? To niedociągnięcie? Nikt nie potrafił wyjaśnić do momentu, kiedy na pytanie zdecydował się odpowiedzieć bileter na górnym pokładzie. Żachnął się, z lekka zawstydził. „Nie ma Yamato, bo ktoś go ukradł”. Tak, relikwie się kradnie. Nawet tu, w perfekcyjnej Japonii.
Symbol domykający epokę
Hiroszima jest jak miasto u ujścia Amazonki, przecięta licznymi ramionami wartkiej, spływającej z gór deszczowej rzeki Ōta. Legenda głosi, że w jej odmętach żyją podobne do człowieka potwory Kappa. Nocami wychodzą z przybrzeżnego błota, by straszyć dzieci. Mimo dużo bardziej potwornej tragedii z końca ostatniej wojny do dziś tutejsze matki strofują niesforne potomstwo, że Kappa przyjdzie i je porwie, by zgubić i pożreć w granatowych falach rzeki.
Główny nurt Ōta rozdziela się nad miastem na kilka ramion, a te, od niepamiętnych czasów wyrywają się jak palce rozcapierzonej dłoni w stronę morza. Lokalni daimyō, feudałowie z rodu Mōri wybudowali na jej wysokim brzegu wielki zamek. Wielopiętrowa konstrukcja była jednak w rękach rodziny krótko, niecałą dekadę. Wszystko przez to, że Terumoto Mōri, głowa rodu, zawarł niewłaściwe sojusze. W 1600 roku, kiedy wschodnia armia Ieyasu Tokugawy zbliżała się do Sekigahary, sprzymierzył się ze śmiertelnym wrogiem przyszłego sioguna Mitsunarim Ishidą. Co prawda w wielkiej bitwie, która na stulecia rozstrzygnęła o losach Japonii, udziału nie wziął, ale jako sojusznik Ishidy został przez zwycięzcę pozbawiony większości swoich ziem.
To w sumie paradoks, bo oddziały Terumoto w bitwie nie walczyły. Co więcej, tokijscy historycy uważają, że gdyby klan Mōri dołączył się do sił Ishidy, bitwa mogłaby wyglądać inaczej, a Tokugawa, zamiast zostać siogunem, mógł położyć głowę na łąkach równiny Sekigahara. Niemniej, historia potoczyła się, jak potoczyła; siogun, którego ród miał panować nad ojczyzną wschodzącego słońca do rewolucji Meiji w 1867 roku, nie wykazał się łaską i Hiroszima przechodziła z rąk do rąk przez kolejne stulecia. W XIX wieku stała się ważnym miastem portowym, a potem bazą cesarskiej floty.
W sierpniu 1945 roku stacjonował tu 40-tysięczny garnizon, stocznia Mitsubishi produkowała statki wojenne, a w szkole marynarki uczyły się setki kadetów, przyszłych oficerów cesarskiej marynarki. Tragedia wydarzyła się 6 sierpnia o godzinie 8.16 rano. Ludzie pędzili do pracy, młodzież odgruzowywała zbombardowane wcześniej budynki, przymusowi robotnicy z Korei zasuwali jak mrówki przy swoich stanowiskach pracy. Zrzucona przez superfortecę Enola Gay bomba wybuchła na wysokości 580 metrów. Celem bezpośrednim był – łatwo rozpoznawalny przez lotników – most Aioi. Najpierw rozbłysk. Potem huk o natężeniu 248 dB. A po nim deszcz ognia.
Płonące serce ładunku miało temperaturę 300 tys. stopni Celsjusza. W mgnieniu oka wyparowało kilka tysięcy ludzi. Kilkanaście zabił podmuch płomieni, kilkadziesiąt tak bardzo poparzył, że umierali przez kolejne miesiące. Nie mieli szans, rany powodowały obkurczenie mięśni, odsłaniały kości. Skóra była tak spalona, że można ją było zdzierać płatami jak szmaty. Butelki w restauracjach topiły się w szklaną masę, rozlewał się beton, belki domów znikały w ciągu sekundy. Piekielny podmuch zdzierał ubrania, obdzierał ludzi nie tylko z sukni, kimon, mundurów, ale również z godności i człowieczeństwa.
Ile było ofiar? Statystycy mówią dziś, że bomba zabiła 78 100 mieszkańców i ciężko raniła 37 424. Za zaginione uznano 13 983 osoby. Kolejne tysiące miały umierać od choroby popromiennej przez następne dekady. Taki był efekt bomby.
Obudzone przez eksplozję płomienie zniszczyły niemal wszystkie budynki wokół epicentrum. Została spalona ziemia, nieco obdartych z liści drzew i kilka zmasakrowanych betonowych budynków. Dziś już tego nie widać. Hiroszima to wielkie, milionowe miasto. Zamek odbudowano, gruzy uprzątnięto. Nieodległą historię upamiętnia pomnik Pokoju, czyli ruiny centrum wystawowego nieopodal dawnego mostu Aioi, zwane Kopułą Bomby Atomowej, oraz muzeum. To jedna z najbardziej wstrząsających wystaw na świecie. Przechowuje się w niej zdjęcia i pamiątki po zabitych przez bombę. Ludzie przechodzą w korytarzami w milczeniu. Ze ścian spoglądają na nich dusze tych, którzy spłonęli w mgnieniu oka. W gablotach ich pokrwawione ubrania, stopione okulary, rozsypujące się buty. Jakieś notatki i zdjęcia sprzed tragedii. Nie można po obejrzeniu tej wystawy pozostać obojętnym wobec bomby. Wobec zbrojeń. Można za to poczuć, jak może boleć człowieczeństwo.
Oglądam wystawę w końcu lutego. W Europie krwawi Ukraina, a Putin odgraża się, że użyje bomby. Zgaduję, że nie był w Hiroszimie. Przewodnik potwierdza. Był tylko w nieodległym Yamaguchi. Tu przyjechać się nie odważył. Szkoda, myślę sobie. Powinien. Jak każdy żywy człowiek. Może by zmienił poglądy. Pocieszam się, że pewnie go dręczą po nocach potwory Kappa. Ale czy one istnieją? Widziałem je wykute w stali na barierach jednego z mostów w Hiroszimie. Bałem się, że będą mi się śniły. Ale nie. Śniła mi się inna opowieść z historii tego miasta. Opowieść o bombie.
Historia nasza i wasza
Kiedy się widzi zniszczenia Hiroszimy i Nagasaki, trudno nie myśleć o Warszawie. Tam spalona ziemia, tu gruz, cegły i wypalone budynki. Hiroszima, Nagasaki, spalone przez dywanowe naloty dzielnice Tokio wyglądają nieco inaczej. Płonęły szybciej, bo dominowała tam zabudowa drewniana. W Warszawie dominowała ceglana. Ale co to za różnica, do cholery, ludzie płonęli i umierali tak samo. Największa groza jest w tym, że większość ofiar stanowili cywile. Nie młodzi chłopcy, którzy w imię tych czy innych ideałów ślubowali wierność dowódcom i śmierć na posterunku. W Hiroszimie, Nagasaki, Warszawie w strasznych mękach umierały dzieci, starcy, kobiety. Jeńcy wojenni i robotnicy przymusowi. Księża i zakonnice. Nikt z zabójców nie zadawał sobie pytania, czy ten po drugiej stronie to fanatyk, czy przeciwnik fanatyzmu.
Ktoś może zaprotestuje, ktoś się może oburzy, że stawiam tu na równi przeciwników i sojuszników nazizmu. Tak, japoński imperializm zaliczał się do kategorii sprawców, my tu, nad Wisłą byliśmy ofiarami. Ale w tym tekście, w tych rozważaniach chodzi o co innego, nie o kategoryzowanie sprawców i ofiar, ale o śmierć ludzi i blizny, jakie po niej zostają.
Nie jest ważne, z jakim katechizmem zaczynały lekcje dzieci w Tokio czy Warszawie. W czyją boskość wierzyli prości ludzie. Ginęli i płonęli tak samo. I tyle samo po nich zostało; popiół i artefakty w muzeach. Dużo ważniejsze jest, że wszyscy na równi byli ofiarami jakichś fanatyków, chorych ideologii, przywódców owładniętych wielkimi ideami. Prawdziwe nieszczęście jest w tym, że wielkie idee przysłaniają drobne fakty, zasłaniają realia, każą wierzyć, że losy narodów są ważniejsze od szczęścia indywidualnych ludzi. Historia cesarskiej Japonii i masakrujących Polskę totalitaryzmów z tej perspektywy to ta sama opowieść. Smutna, przerażająca, zostawiająca rany na długo. Trzeba nauczyć się je śledzić. Zamieniać w blizny. Wstrzymywać ludzi, którzy rozdrapują je pazurami. Inaczej znów gotowi obrócić nasz świat w kupę popiołu. Czyż nie tak?