Reklama
Rozwiń

Zrzucanie gorsetu norm, w którym dusi się Kościół

Zmaganie się z ciałem, do jakiego Kościół zobowiązuje swoich wiernych, nie jest okupacją zmysłów przez nieżyciowe normy, tylko wojną wyzwoleńczą. Wstrzemięźliwość nie jest masochizmem, lecz szansą na nasycenie instynktów duchem. I dlatego „wojna z rygoryzmem”, na którą wyruszyło ostatnio wielu świeckich i duchownych, jest tak groźna.

Publikacja: 17.03.2023 17:00

Michał Anioł, „Upadek i wygnanie z raju” (1509–1510) – fresk z Kaplicy Sykstyńskiej

Michał Anioł, „Upadek i wygnanie z raju” (1509–1510) – fresk z Kaplicy Sykstyńskiej

Foto: ULLSTEIN BILD/BE&W

Najważniejsze dzieje się zawsze pod spodem. Medialne burze ucichną i przeminą, ale tektoniczne ruchy zostawią trwały ślad. W tle, a raczej poniżej, sporu o kwestię ewentualnych win i zaniedbań Karola Wojtyły, dokonują się przesunięcia w obszarze katolickiej moralności. A okazja jest do tego niepowtarzalna, bo tak jak w wielu obszarach swojego nauczania Jan Paweł II był postępowy czy wręcz rewolucyjny, tak jego teologia moralności była w zasadzie powtórzeniem i utrwaleniem dotychczasowego nauczania Kościoła. Ewentualna skaza na moralności samego Wojtyły byłaby więc szansą na „poprawienie” tego fragmentu jego dziedzictwa.

„Na naszych oczach właśnie bankrutuje Kościół moralizmu, to znaczy rygorystycznej etyki, której sam nie udźwignął. Sami sobie ten stryczek zawiesiliśmy. (…) Definicja mówiąca o świętości jako o cnocie w stopniu heroicznym coraz mniej mnie przekonuje, jest kryptopelagiańska” – napisał kilka dni temu na swojej stronie na Facebooku ksiądz Andrzej Draguła. „Jeśli nasze rozumienie nauczania dotyczącego seksualności dalej będzie tkwić w logice etyki norm, a nie logice relacyjności, to dalej będziemy mieć miliony ofiar. Nie tylko przestępców seksualnych, ale i nerwic seksualnych. Może wreszcie Kościół weźmie się za to nauczanie, bo widać, że coś jest w nim głęboko nie tak, skoro rozdzielaliśmy i rozdzielamy nadal włos na czworo w sprawie masturbacji, a jednocześnie wzruszaliśmy ramionami na gwałcenie dzieci” – grzmiał z kolei niedawno na Twitterze Marcin Kędzierski.

Nie trzeba wracać aż do wczesnochrześcijańskiej herezji Pelagiusza ani tym bardziej zagłębiać się w scholastyczne subtelności dyskusji toczonej wokół grzechu Onana (jak długo żyję, nigdy się na podobny spór w Kościele nie natknąłem), żeby zrozumieć, o co chodzi autorom obu manifestów. I nie tylko, rzecz jasna, im dwóm – wewnątrzkościelny ruch na rzecz rewizji katolickiej moralności staje się coraz bardziej masowy.

Zrzućmy ciasny gorset norm, w którym dusi się Kościół. Porzućmy nierealistyczne oczekiwanie względem wiernych i nieżyciowe ograniczenia narzucane duchownym. Inaczej wszyscy zawiśniemy na stryczku rygoryzmu. Upadniemy, przygnieceni ciężarem ponad nasze siły. Po co się tak męczyć? Zapewne dla pychy, poczucia wyższości z powodu dotrzymania wierności jakimś martwym prawom, bezdusznym normom i regułom. Dążenie do doskonałości? Niepotrzebne wywyższanie się. Heroiczność cnót? Niebezpieczna herezja. Katolicka moralność wydała wojnę ciału i jego prawom, której ofiarami są niewinne dzieci i znerwicowani seksualnie dorośli. Zawrzyjmy wreszcie pokój. Oddajmy Bogu co boskie, a ciału co cielesne.

Gdyby katolicka etyka seksualna naprawdę wyglądała tak, jak przedstawiają ją ci, którzy wzywają do gruntownej reformy nauczania Kościoła, byłbym w tej walce sercem i duszą po ich stronie. Szkopuł w tym, że jest zupełnie inna.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Pozwólcie dzieciom...

Mapa zamiast kodeksu

Wmiejsce prawdziwej katolickiej moralności ustawiono chochoł normatywizmu. Katolicyzmowi doprawiono gębę Immanuela Kanta; papieże i teolodzy mieliby z nim jednym głosem wznosić okrzyk z „Krytyki praktycznego rozumu”: „Obowiązku! Ty wzniosłe, wielkie miano, które w sobie nie zawierasz nic umiłowanego”. Tym bardziej miałoby być dane zachowanie „moralne”, im bardziej stanowczo i bezwzględnie sprzeciwiałoby się każdej zachciance i skłonności. Moralność istnieje poprzez sprzeciw, konstytuuje się w kontrze do natury. Obowiązek, abstrakcyjna norma depcze i poskramia wszystko co umiłowane. Tak rozumiany moralizm jest rzeczywiście krótką drogą do nerwicy. Tyle że katolicka etyka seksualna nie ma z nim nic wspólnego. Jeśli jest jakiś okrzyk, który ona wznosi, to ten, który wyrwał z ust Psalmiście: „Biegnę drogą Twoich przykazań, bo czynisz moje serce szerokim”.

Nie jest ona kodeksem, tylko listem miłosnym. Ten pierwszy zawiera reguły, ostrzega przed możliwą karą. Drugi – zapowiada spotkanie. Jeśli jest w nim cierpienie – a nie ma co ukrywać, że cały aż od niego pulsuje – to bierze się nie z sadystycznej przyjemności tłamszenia cielesnej natury, ale z tęsknoty. I troski o to, żeby ją ugasić, a nie tylko na chwilę uśmierzyć.

Katolicka etyka seksualna próbuje być lekarstwem, nie chce być jedynie znieczuleniem. Od normatywizmu, którym zaczęto ją ostatnio określać, odróżnia się mniej więcej wszystkim. „Chwałą myśli katolickiej jest nie być przeciw czemukolwiek (chyba że przeciw złu, które jest jednak tylko nicością), ale być za każdą rzeczą, ale każdą na swoim miejscu i w granicach, które jej przystoją” – pisał francuski filozof Gustave Thibon.

Katolicyzm jest wielką afirmacją ludzkiego ciała. Jak miałby być sprzeciwem wobec niego, skoro pozostaje z całym radykalizmem po stronie prawdy o boskim wcieleniu – wiary w to, że Słowo stało się ciałem. Wszystko to, co wygląda w głoszonej przez Kościół moralności na nieludzkie w swej surowości ograniczenia – wezwanie do przed- i pozamałżeńskiej czystości, obstawanie przy nierozerwalności sakramentu małżeństwa, sprzeciw wobec antykoncepcji, narzucanie kapłanom celibatu – to zaproszenie ciała do gry o pełną pulę. Skorzystania z szansy, jaką otwarło przed nim wcielenie: ciała zmartwychwstanie.

Największym błędem, najbardziej pomyloną perspektywą na katolicką etykę seksualną, jaką można przyjąć, jest sprowadzenie jej do zbioru norm, których nie wolno przekraczać. Tak jakby Chrystus wzorem miłości uczynił jakąś perfekcyjnie powściągliwą panią domu, a nie byłą prostytutkę, która wylała Mu na stopy nieprzyzwoicie drogi olejek, a następnie wytarła je rozpuszczonymi włosami. Postawił ją za wzór do naśladowania nie za to, że umiłowała go stosowniej, z większym rozsądkiem i umiarkowaniem, tylko dlatego, że zrobiła to bardziej, mocniej. Katolicy wierzą, że Bóg wymaga od ich ciał dokładnie tej samej konsekwencji, z jaką On sam z wcielenia wywiódł Krzyż.

Bo oczywiście jest w tej historii miejsce na cierpienie. Ale nie ma ono nic wspólnego z chłodem kantowskiego normatywizmu. Ból jest progiem, z którego katolicka wizja cielesności wybija się jeszcze wyżej, a nie podium, na którym staje, by odebrać medal za heroizm wstrzemięźliwości. Cierpienie jest tutaj miarą ciągłości, znakiem, że uczestniczymy wciąż w tej samej przygodzie. Posuwamy się naprzód, nie zboczyliśmy z drogi, nie zatrzymaliśmy się przed osiągnięciem celu. Jest kontynuacją ekstazy i warunkiem jeszcze większej radości. Jak ból rodzącej kobiety stanowi naturalną kolej rzeczy po radości spotkania z jej mężem i wstępem do łez szczęścia na widok dziecka, które nosiła przez dziewięć miesięcy pod sercem. Katolicka wizja seksualności przebiega dokładnie tak samo – w rytmie nocy ciemnych przeplatających się z chwilami duchowych pociech, jakie przeżywają mistycy. Z dzieckiem w nosidle też można się wspinać na Górę Karmel.

Słowa małżeńskiej przysięgi, to mrożące krew w żyłach „aż do śmierci” nie jest ceną, jaką katoliccy duchowni w swym resentymencie każą płacić świeckim katolikom. „Skoro my nie możemy wcale, to niech im będzie wolno tylko z jedną”. To przepustka do jeszcze głębszego zjednoczenia; sprawienie, że małżeńskie łóżko stanie się tratwą, w której przepłyną oni ze sobą całą podróż, dotrą na drugi brzeg. Najgłębsza intymność to ta, która towarzyszy pielęgnacji starzejącego się, albo rozkładanego śmiertelną chorobą ciała. W każdym spazmie rozkoszy tkwi zapowiedź przedśmiertnego skurczu. Łóżko w hospicjum jest przedłużeniem tego małżeńskiego. To ten sam mebel, tylko bardziej. Ostatnia wspólna noc jest wciąż nocą poślubną. Tyle że jeszcze bardziej.

Katolickie małżeństwo nie jest tym, które trzyma obok nocnej lampki broszurę „Co wolno po ślubie?”. Sakrament oznacza obietnicę, że wypije się kielich tego drugiego ciała do dna. Nie wylewając za kołnierz, niezależnie od tego czy będzie zawracać w głowie, czy cierpnąć w ustach. Na tym polega to zobowiązanie. Nie na lawirowaniu między chmarą norm i przepisów. To jak różnica między przygodą a etykietą. Tę pierwszą każdy w głębi serca pragnie przeżyć, tej drugiej nikomu specjalnie nie chce się nawet przestrzegać.

Spotkanie z ciałem od zetknięcia z kodeksem różni to, że pierwsze wywołuje odruch wzajemności, drugie – kombinatorstwa. Podjęcia próby jakiejś „seksualnej optymalizacji”, uzyskania więcej za mniej. Zmaganie się z ciałem, do jakiego Kościół zobowiązuje swoich wiernych, nie jest okupacją zmysłów przez nieżyciowe normy, tylko wojną wyzwoleńczą. Wstrzemięźliwość nie jest masochizmem, tylko szansą na nasycenie zmysłowości i instynktów duchem.

I dlatego ten etyczno-seksualny rewizjonizm, do którego ośmieliły tak wielu kościelne skandale, jest tak groźny. Tu nie chodzi o poluzowanie jakichś nieżyciowych norm, ułatwienie nieco katolikom życia, „ucieczkę spod stryczka rygoryzmu” czy „niedzielenie włosa na czworo”. Prawdziwą stawką jest zakończenie przygody. Uniemożliwienie albo przynajmniej utrudnienie przeżycia największej przygody, jakiej może doświadczyć na tym świecie ludzkie ciało. Nie zakładam, że świadomie do tego oni dążą, ale jestem przekonany, że taki byłby skutek zrealizowania ich postulatów.

Tak się jakoś dziwnie w historii chrześcijaństwa złożyło, że gmeranie przy katolickiej moralności, kapłańskim celibacie czy małżeńskiej czystości i nierozerwalności za każdym razem wiązało się z redefiniowaniem dogmatu o rzeczywistej obecności Chrystusa w Eucharystii. To jest ten sam komunikat: Panie Boże, odsuń się o krok od naszych ciał. Włóż coś na siebie, zarzuć na siebie płaszcz symbolu, metafory. Nie każ nam dotykać się aż tak dosłownie, bo i my wtedy każdy nasz dotyk i gest zaczniemy traktować nazbyt poważnie. A jeżeli będziesz między nami tak trochę na niby, to i nam między sobą będzie wolno być nie aż tak strasznie na serio. Oko przymrużone w spojrzeniu na Najświętszy Sakrament nie otworzy się szeroko na widok nagości męża lub żony. Prędzej zamknie się do końca.

J.R.R. Tolkien swój list do dorastającego syna, Michaela, poświęcony „tym sprawom”, zakończył w następujący sposób: „Z mroku mojego życia, tak bardzo zawiłego, stawiam przed Tobą jedną wielką rzecz, którą trzeba kochać na ziemi: Najświętszy Sakrament. Tam znajdziesz romantyzm, chwałę, honor, wierność, prawdziwą ścieżkę wszystkich swoich miłości na świecie i coś więcej: śmierć, dzięki boskiemu paradoksowi tę, która kończy życie i żąda oddania wszystkiego, a jednak dzięki smakowi (lub przedsmakowi) której można otrzymać to, czego poszukujesz w ziemskich związkach (miłość, wierność, radość), lub nadać im ten charakter rzeczywistości, wiecznej trwałości, której każdy człowiek pragnie z głębi duszy”.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Najbardziej magiczne zagranie przyrody

Bez grzechu, bez cnoty, bez sensu

Punktem wyjścia wszystkich wymogów i zasad, jakie Kościół dyktuje swoim wiernym, jest to, że na tym świecie mają się oni uważać tylko za przechodniów. Nie chodzi o to, by się tu w miarę komfortowo urządzić, ale żeby dotrzeć do celu. Dlatego istotą katolickiej teologii moralności jest zew przygody, jej fabularny instynkt. Fakt, że życie wiernych jest opowieścią, która ma się harmonijnie rozwijać aż do końcowego zdania ostatniego rozdziału. „Walka z moralizmem”, jaka się obecnie toczy, sprowadzenie heroizmu cnoty do heretyckiego podszeptu jest kolejnym etapem jego zatracania. Zaczęło się od odbierania realności i wagi grzechom.

W ustach wielu duszpasterzy boskie miłosierdzie zaczęło oznaczać bezwarunkową akceptację, generalne machnięcie ręką przez Stwórcę na wszelkie odstępstwa Jego stworzeń. A nie to, czym jest ono w rzeczywistości – nadzwyczajną łaską, która zakłada i koniecznie wymaga wyznania win, gotowości do pokuty i zobowiązania do zmiany swojego życia.

Prawdziwy horyzont katolickiego miłosierdzia wyznacza z jednej strony odpuszczenie win jawnogrzesznicy (zakończone wezwaniem „idź i nie grzesz więcej”) i chwilę później stwierdzenie Chrystusa, że kto by nawet spojrzeniem zgrzeszył z kobietą, tak samo winny jest cudzołóstwa. Tymczasem miłosierdzie stało się narzędziem obniżania napięcia moralnej walki toczonej przez wiernych. Skutki tego błędu są zresztą doskonale widoczne w sprawach seksualnych nadużyć duchownych. W stwierdzeniach ich przełożonych „chcących okazać miłosierdzie” błądzącym księżom, a także bezradności wszystkich wiernych w obliczu grzechów w tak oczywisty sposób wołających o pomstę do nieba, jak w przypadku wykorzystywania seksualnego nieletnich. Tu ciężar winy jest tak ogromny, że nikomu o zdrowych zmysłach nie przyjdzie do głowy stosowanie wobec niej „paragrafu miłosierdzia”. A jednocześnie utrata zmysłu pokuty i nawrócenia, utrata umiejętności etycznego rozumowania w ogóle w tych kategoriach rodzi rozpacz i powszechne przekonanie o nieuchronności wiecznego potępienia winnych tych grzechów.

Rezygnacja z heroizmu cnoty jest tylko naturalną konsekwencją odwrócenia wzroku od tragedii upadku. Wizji, na której zbudowana jest cała katolicka antropologia – wielkiej drabiny ciągnącej się od bestii do anioła, po której osuwać się bądź wspinać może człowiek. Odciąć musimy tyle samo szczebli z góry, co i z dołu. Jeśli szczyty nie będą tak olśniewające, to i upadki staną się mniej bolesne. Konsekwentnie zamykamy w ten sposób katolicką moralność w pułapce średnich temperatur.

Stoi też za tym jakiś pokrętny odruch obronny. Ponieważ grzech nie istnieje sam z siebie, jest tylko zawsze brakiem jakiegoś dobra, fałszem w trwającej niezależnie od niego melodii, to gdybyśmy spróbowali umniejszyć blask tego dobra, ciemne plamy win byłyby na nim mniej widoczne. Ściszmy trochę pieśń chwały wyśpiewywaną przez ludzkie duszę i ciała, to i zgrzytów, dysonansów wnoszonych w nią przez grzech nie będzie tak wyraźnie słychać. Jeśli piekło jest puste (z wyjątkiem oczywiście zrobionym dla księży – pedofilów), to i w Niebie nie może być za dużego tłoku. Spod „stryczka rygoryzmu” uciekamy w ten sposób do Otchłani.

Miejsce to, aktualny cel podróży „katolickich rewizjonistów”, odkrył i opisał w Summie Teologicznej święty Tomasz z Akwinu. Przebywają w nim jego zdaniem dzieci, które zmarły nieochrzczone, a na których ciąży jedynie grzech pierworodny. Nie mogą one zostać strącone do piekła, są jedynie trwale pozbawione możliwości oglądania Boga. Ale o ile dla potępionych to właśnie stanowi najdolegliwszą ze wszystkich piekielnych mąk, o tyle zamieszkującym Otchłań nie przysparza to żadnych cierpień. Nie wyruszyły bowiem nigdy w swoją podróż, zakończyły ją przed odbiciem od grzechu – nie posiadają wiedzy nadprzyrodzonej, którą zaszczepia w katolikach sakrament chrztu. Nie mogą więc cierpieć z powodu odebrania im możliwości oglądania Boga twarzą w twarz (celu i sensu ziemskiej podróży) bardziej niż ja czy ty zamartwialibyśmy się, że nie potrafię latać.

Otchłań jest miejscem bez radości czy bólu. Nikt tam się nie zająknie ani ze szczęści ani ze smutku. „Jak listy pozostawione bez adresata – pisał w książce »Wspólnota, która nadchodzi«, w rozdziale »Z Otchłani« Giorgio Agamben – te istoty pozbawione są własnego losu. Ani błogosławione, jak wybrańcy, ani pogrążone w rozpaczy, jak potępieńcy, przepełnione są niezbywalną szczęśliwością”. Szczęściem na miarę ich marzeń i oczekiwań. Bliższym narkotykowego upojenia, zapomnienia o całym świecie niż wyciskającej łzy szczęścia ekstazy. Dochodem gwarantowanym na życie wieczne.

Tak wygląda wybór, tyle wynosi stawka. Po jednej stronie tego dylematu jest przygoda (groźna i wspaniała, pełna niebezpieczeństwa i sensu), po drugiej – Otchłań.

Plus Minus
Konsumpcjonistyczny szał: Boże Narodzenie ulubionym świętem postchrześcijańskiego świata
Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku