Reklama
Rozwiń

Ekologia czyli jak zrobić sobie kolejnego boga

Kiedy człowiek przestaje czcić boga, zaczyna oddawać cześć ziemi. A konkretnie temu, co jest na niej najpotężniejsze. Dziś są to dwa żywioły – sztuczna inteligencja i pierwotna natura, technologia i ekologia.

Publikacja: 03.03.2023 17:00

Ekologia czyli jak zrobić sobie kolejnego boga

Foto: mat.pras.

Rzym nie jest obojętny” – autobus oblepiony tym wyznaniem-wezwaniem był pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem po wyjściu z Muzeów Watykańskich. Powyższy slogan uzupełniał kolaż zdjęć, na których marmurowe dłonie antycznych posągów umieszczały określone odpadki we właściwych pojemnikach. Nie było na nich widać, które konkretnie posągi wykazują się tak daleko posuniętą świadomością ekologiczną – na podstawie samych kończyn nie dało się określić, czy robią to święci męczennicy czy może jednak rzymscy cesarze. To niedopowiedzenie było zapewne świadome. Podobnie jak eklezjalne nawiązanie w samym haśle kampanii promującej sortowanie śmieci – „Roma non è indifferente”. Religijny indyferentyzm, postawa zobojętnienia wobec spraw wiary, przekonanie, że wszystkie religie, postawy czy poglądy są sobie równe, było przez wiele wieków jednym z najmocniej piętnowanych przez Kościół rzymskokatolicki zjawisk życia społecznego.

Może gdyby nie fakt, że przez poprzednie kilka godzin przebywałem wśród przytłaczających „artefaktów nieobojętności” – chyba największego na świecie stężenia dzieł religijnych na metr kwadratowy – nie zrobiłby na mnie tamten autobus specjalnego wrażenia. Ale w tamtej chwili po raz pierwszy na dobrą sprawę dotarło do mnie, jak potężny jest religijny ładunek obecny w ekologii. Eschatologiczna intuicja – poczucie nadciągania końca świata, ostatecznego sądu, na którym wyciągnięte zostaną na wierzch wszystkie grzechy, jakich dopuściliśmy się wobec planety, czy wreszcie nawoływanie do zielonej pokuty.

Ślad węglowy ciągnie się za nami dokładnie na wzór „ciemnej smugi grzechu”, następstwa nieposłuszeństwa pierwszych ludzi w raju. Kilka dni później papież Franciszek zlecił przebudowę kościelnej rezydencji w Castel Gandolfo na „Centrum edukacji ekologicznej”. Wykonując w ten sposób kolejny już z długiej serii gestów pełniących rolę hołdu lennego wobec nowej wiary.

Zielona religia jest dziś jedyną, która nie ma ochoty na ekumeniczny dialog, wprost wzywa do tego, by nie ważyć się wobec niej na obojętność. Śmiertelnie serio traktuje pojęcia grzechu i pokuty, wzywa do ascezy, która swoim radykalizmem byłaby w stanie wpędzić w kompleksy twórców najbardziej surowych klasztornych reguł. Na czym polega jej siła, gdzie tkwią źródła tej szalonej pewności siebie? I co ważniejsze – kim jest czczony w niej bóg?

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Pozwólcie dzieciom...

Usługa oddana przyrodzie

Pod koniec XIX wieku Nikola Tesla uczcił powstanie elektrowni na rzece Niagara artykułem pod niepozornym tytułem: „O elektryczności”:

„Wiele mamy pomników poprzednich stuleci: pałace i piramidy, świątynie Greków i katedry chrześcijaństwa. W nich zawiera się obraz ludzkiej mocy: wielkość narodów, umiłowanie sztuki i religijne poświęcenie. Jednak pomnik nad Niagarą ma to coś, co jest nasze, bardziej zgodne z naszymi teraźniejszymi myślami i dążeniami. Jest to pomnik godny naszej naukowej epoki, prawdziwy pomnik oświecenia i pokoju. Wyraża zaprzęgnięcie sił natury do służby człowiekowi, porzucenie barbarzyńskich metod, uwolnienie milionów od niedoboru i cierpienia. Jeśli chcemy ograniczyć ubóstwo i niedolę, to trzeba dać każdemu indywiduum, które na to zasługuje – to, co potrzebne dla bezpiecznej egzystencji inteligentnych istot – potrzeba nam dać więcej maszynerii, więcej mocy”. W innym miejscu tego samego tekstu dopatruje się w elektrowni na Niagarze znaku końca wszelkich wojen i konfliktów (mamy rok 1897) czy „przebudzenia powszechnego ducha filantropii”.

Tesla jest genialnym, ale jednak typowym przedstawicielem swojej epoki. Wielkiej kulminacji oświecenia, przekonania o zbawieniu ludzkości przez technologiczny postęp. I stojącej za nim wizji tego, kim jest człowiek. Nowy Pan Stworzenia, król świata, wielki projektant rzeczywistości. Od kilku stuleci dręczyło go marzenie o ujarzmieniu przyrody, wzięciu jej w karby. Przechwycenie energii znajdującej się w hektolitrach potężnego żywiołu, wykorzystanie jej do realizacji własnych celów domykało w wyobraźni zachodniego człowieka pewien etap, wieńczyło jego obraz samego siebie.

Obraz, którego tworzenie rozpoczął Niccolo Machiavelli, porównując fortunę, nad którą władca powinien zapanować (okiełznać, podporządkować, zgwałcić), do rwącej rzeki. Pisał, że trzeba się przed nią zabezpieczyć siecią grobli i tam – nie przyszło mu jeszcze na myśl, że rwący nurt rzeczywistości można nie tylko zneutralizować, ale i „przechwycić”. Fortuna-rzeka staje się w umyśle nowoczesnego człowieka obliczem świata, jaki wymyka mu się spod kontroli; niesfornym przedmiotem do opanowania. Dokładnie ten sam sposób myślenia stał za makiaweliczną wizją polityki, co i planem podporządkowania przyrody człowiekowi. Wyeliminować przypadek, zaplanować rzeczywistość, zostać suwerenem.

To właśnie ten sposób myślenia stoi za zniszczeniem środowiska naturalnego, potraktowanego jako obiekt do wykorzystania. A jednak obecna próba odwrócenia skutków tego procesu nie zawiera w sobie żadnego rachunku sumienia, rozliczenia się z nowoczesnym etosem zdobywcy, projektanta świata. Przeciwnie, cały wielki zielony projekt wydaje się kontynuacją tego samego przedsięwzięcia, tylko przy poszerzeniu jego skali i zmianie akcentów. Nie wzywamy już „więcej mocy”, tylko „więcej wyrzeczeń”; celem nie jest „uwolnienie milionów od niedoboru”, tylko uchronienie ich od nadmiaru.

Ale nacisk, główny akcent jest wciąż, jeszcze bardziej nawet niż kiedykolwiek, położony na planowanie. Tworzenie „wielkiego projektu”. Ekologizm ma w sobie to samo chorobliwe nieumiarkowanie co realizacje oświeceniowego dogmatu „zaprzęgnięcia sił natury do służby człowiekowi”. I jeszcze większy rozmach, ponieważ do „świata przyrody”, obiektu, jaki ma zostać ujarzmiony, zostały zaliczone nie tylko rzeki, morza, lądy, energie słoneczna czy wiatrowa, ale i sam człowiek. Tyle że już nie w kategorii zasobu, ale dysfunkcji. Nowoczesna antropologia to historia spod znaku „from hero to zero”: od pana świata do problemu, który trzeba gdzieś upchnąć, zaradzić mu jak przykrej chorobie, jaka toczy naszą planetę. Jak stwierdził markiz de Sade, a powtarza za nim ruch „głębokiej ekologii”: „Całkowite wygaśnięcie rasy ludzkiej byłoby usługą oddaną przyrodzie”.

Wysil mózg, by zyskać boskość

Nowoczesność zaczęła się z chwilą, w której człowiek „wypisał się” z całości stworzenia. Nie wystarczało mu już być jego koroną – przyjmować godność, którą rozpoznawała starożytność, a nadawało wprost chrześcijaństwo – postanowił zostać królem. W starożytności nasza wyjątkowość postrzegana była w kategorii mikrokosmosu – przekonania, że człowiek zawiera w sobie po trochu wszystkiego, co istnieje w świecie – każdego z żywiołów, energii i stanów; że uosabia on w sobie w ten sposób kosmiczną jedność. O tyle posiadaliśmy więc własną godność, o ile byliśmy zanurzeni w przyrodzie, łączyliśmy w sobie wszystkie jej wątki. Chrześcijaństwo dopatrzyło się w tym zapowiedzi wcielenia boskiego logosu – sensu, rozumności świata – w chwili narodzin Chrystusa. Było to wzmocnienie tej samej więzi między Stwórcą a stworzeniem, całością i jednostką, którą dostrzegali już starożytni. Jeszcze bardziej wyraźne wpisanie człowieka w obraz kosmicznej całości; ugruntowanie jego pozycji wewnątrz przyrody.

Tamten człowiek dostrzegał możliwość przejęcia kontroli nad środowiskiem naturalnym, tyle że postanowił z niej nie skorzystać. To była świadoma decyzja, a raczej bogaty pakiet wielu decyzji i przekonań tworzących konkretny obraz świata i miejsca, jakie zajmuje w nim człowiek. Przekonanie, że zostało ono określone, zdeterminowane przez kontekst, coś większego od niego samego – kosmiczny rozum lub boską opatrzność. Jego stosunek do ziemi przybrał postać dialogu, nie przymusu czy władztwa. Odnajdywał, rozpoznawał rządzącą przyrodą logikę i pomagał jej „urodzić”, wydać na świat to wszystko, czego zarodki, nasiona w sobie zawierała. Był akuszerem, nie panem świata. Nie dlatego, że nie potrafił go ujarzmić, tylko zdecydował, że nie będzie tego robić.

Różnica między tymi dwoma światami, tamtym a naszym, sprowadza się do dystansu dzielącego cud od magii. Oba te zjawiska są jakimś rodzajem „zakłócenia” naturalnego biegu spraw. Dzieje się coś nielogicznego, co zgodnie z utartym przekonaniem zdarzyć się nie powinno. Ktoś unosi się w powietrze, przebywa w dwóch miejscach równocześnie albo zostaje cudownie (magicznie) uzdrowiony. Przyroda, materia staje się posłuszna człowiekowi, robi dla niego wyjątek. Tylko że w pierwszym przypadku dokonuje się to za sprawą siły, która nie pochodzi od niego. Pokora, post, uniżenie świętego, rozpoznanie przez niego swojego zanurzenia w świecie, mechanizmie zależności i podporządkowania, własnej słabości. Jest pośrednikiem – tym skuteczniejszym, im bardziej „przezroczystym” w swoim upokorzeniu. Cała konstrukcja, mechanizm cudu kręci się wokół tego, że nie człowiek, tylko Bóg jest suwerenem stworzenia. I nie musi się nikomu tłumaczyć, dlaczego czasem cud zsyła, a innym razem nie.

Magię z kolei możemy scharakteryzować jako próbę przekształcenia zdolności do czynienia cudów w stałą umiejętność człowieka. A tym samym – całkowite odwrócenie „cudownej” logiki. Zmianę w obrębie podmiotu, „tego, który czyni”. Wielki projekt podboju przyrody ma dokładnie ten sam cel, co magia; polega na tej samej uzurpacji – przypisania sobie przez człowieka boskiej mocy.

Doktor Faust Charlesa Marlowe’a nazywa tę rzecz po imieniu: „Bo mag prawdziwy jest potężnym bogiem. / O Fauście, wysil mózg, by zyskać boskość”.

Słowo „magia” ma dwie etymologie: „magna agentes” – ci, którzy czynią wielkie rzeczy, i „male agentes” – ci, którzy czynią zło. Wyznaczają one horyzonty dwóch rezygnacji, odrzuceń magii – średniowiecze odwróciło się od niej, ponieważ uważało magię za złą, obrazoburczą. Nowoczesność zrezygnowała z magii, gdyż stwierdziła, że jest nieskuteczna. Ale jednocześnie ta sama epoka przetrawiła ją, wchłonęła magiczną istotę – dążenie do panowania i suwerennej kontroli nad światem, wydaliła jedynie nieprzydatne narzędzia: różdżki, księgi i kurze łapki.

Jeśli człowiek starożytności i średniowiecza myślał w kategoriach dominacji, to pragnął przede wszystkim zapanować nad samym sobą, zdominować swoją „niższą naturą”, ujarzmić nie rzeki czy słońce, ale własne zmysły i pożądliwości. Tym, co pozostawało niedokończone, lądami do odkrycia, szczytami do zdobycia, był dla siebie on sam. Czuł i twierdził na swój temat, że jest jedynie „naszkicowany” – w starożytności przez „przyrodę”, w średniowieczu – przez Boga. Sam schemat był jednak ten sam – tym, co było niedokończone, co stanowiło prawdziwe wyzwanie, przedmiot pracy i zainteresowania – była dusza, charakter. Świat wewnętrzny, nie zewnętrzny. Odczuwał samego siebie jako wiecznie przesuwającego się po skali, znajdującego gdzieś między zwierzęciem a aniołem.

Nowoczesność polegała w największym uproszczeniu na przeniesieniu całego tego skupienia i wysiłku na zewnątrz; przejściu od „więcej świętości, więcej skupienia” do postulatu Tesli: „więcej mocy, więcej maszynerii”. Musiała więc „rozstrzygnąć człowieka”, aby stworzyć mu możliwość nieskończonej produkcji, trzeba było odciągnąć jego uwagę od kontemplacji, zawracania sobie głowy sprawami własnej duszy.

Bezpretensjonalnie sformułował ten ruch Wolter, stwierdzając po prostu: „Człowiek nie jest już zagadką”. Od tamtej pory stał się tym, czym go nazwiemy, jaką rolę narzuci mu z zewnątrz duch czasów – pana lub choroby, suwerena albo toczącego planetę wirusa. Żeby zdominować świat, musiał przestać panować nad sobą. Również nad własną definicją. Od tej pory jedynie kwestią czasu pozostawało, kiedy mechanizm dominacji, który stworzył w nowoczesności, zdominuje jego samego.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Sztuczna inteligencja, podstępne zagrożenie

O poprawie ludzkiego inwentarza

Rozciąganie władztwa nad przyrodą również na ludzkość, wrzucanie go do „rzeki Machiavellego”, uczynienie obiektem do ujarzmienia zaczęło się na dobre w XIX wieku. Topos „uprzyradawiania” człowieka jest najlepiej widoczny w (ultranowoczesnych) ideach eugenicznych. Twórca tego terminu, Francis Galton (kuzyn Karola Darwina), tłumaczy go jako „naukę o poprawie inwentarza (sic!), nieograniczającą się bynajmniej do namysłu, jak umiejętnie sparzyć dany egzemplarz z innym, ale, szczególnie w wypadku człowieka, uwzględniającą wszystkie wpływy, które, mniej lub bardziej pośrednio, prowadzą do przyznania najszlachetniejszym rasom lub rodom lepszych szans osiągnięcia przewagi nad rasami gorzej przystosowanymi w normalnych okolicznościach”. Tłumacząc z eugenicznego na nasze – terenem „żerowania” człowieka, realizacji jego „wolności do samostanowienia”, staje się już nie tylko przyroda, ale także społeczeństwo.

Tak jak elektrownia na Niagarze (powstająca mniej więcej w podobnym czasie co eugenika) umożliwiła przechwycenie energii nurtu wody, tak odpowiedni system „melioracji genów” użyźni społeczną tkankę inteligencją i fizyczną siłą, wypłukując z niej jednocześnie wrodzone wady i dysfunkcje.

Mechanizm panowania – tworzenia i podporządkowywania – obejmuje więc coraz wyższe rejestry. Na początku została mu poddana przyroda, następnie człowiek. Logicznym ukoronowaniem tego procesu wydaje się więc stworzenie boga. Bez tego nowoczesny projekt nie będzie mógł być zamknięty i rozliczony. I ten właśnie, ostateczny ruch, dokonuje się na kanwie ekologicznej religii.

Zieleń jest jej barwą, nastrojem, tłem. Tłem archaicznych. To bóstwo, które nie przychodzi w burzy i gromie, suszy i pożodze, ale jest każdym z tych zjawisk z osobna i wszystkimi razem. Nie odróżniło się jeszcze od świata. Jest tylko czystą wszechmocą, bez twarzy ani imienia, o miłosierdziu czy dobroci nie wspominając. Jest nagą karą, bezwzględnym rozliczeniem.

W nowoczesnym, budującym się cały czas, tworzonym ludzkimi rękami bóstwie, spotyka się to, co najdawniejsze z najbardziej nowoczesnym. Pierwsze intuicje z ostatnimi osiągnięciami. Archaiczne i technologiczne. Jest on realizacją zasady sformułowanej przez Gilberta K. Chestertona: kiedy człowiek przestaje czcić Boga, zaczyna oddawać cześć ziemi. A konkretnie – temu, co na ziemi najpotężniejsze. Tym czymś jest dziś, obok pierwotnych, wszechmocnych sił przyrody, sztuczna inteligencja.

Kiedy prześledzimy występowanie słowa „transformacja” w wystąpieniach publicystów, futurologów czy polityków, zobaczymy, że ma ono dwóch nieodłącznych towarzyszy, występuje na przemian albo w wariancie „transformacja ekologiczna”, albo „transformacja technologiczna”. Dwa sposoby przejścia, dwa mosty przerzucone nad tą samą rzeką, prowadzące na jeden brzeg. To właśnie technologia ma zapewnić pieczę nad trwałym zaprowadzeniem Zielonego Ładu. Ona tworzy mechanizmy optymalizacji zachowań i nadzoru nad masami. Węglowe paszporty, aplikacje śledzące nasze aktywności, korygujące nawyki i zwiększające ekologiczną świadomość. To przez zieloną bramę sztuczna inteligencja, której zadziwiające, coraz doskonalsze umiejętności podziwiamy w ostatnich miesiącach, wchodzi do codziennego życia. Staje się bóstwem zazdrosnym i wszechobecnym – „przenikasz i znasz mnie Panie, wiesz, kiedy kładę się spać i wstaję”.

Sztuczna inteligencja jest dokładną realizacją pomysłu Augusta Comte’a, ojca założyciela nowoczesnych nauk społecznych, pierwszego katechety nowoczesności. Marzyło mu się stworzenie Kościoła katolickiego takiego, jakim był on w średniowieczu, z tą tylko różnicą, że nastąpiłaby zmiana na stanowisku Absolutu. Teraz miałaby nim być Wielka Istota, Ludzkość. Coś istniejącego ponad każdym konkretnym człowiekiem, oplatająca ich wszystkich sieć. Religia prawdziwie uniwersalna i całkowicie nowoczesna. Która nie chce być niczym więcej niż społecznym spoiwem, mechanizmem łączenia.

Wielka Istota, bóstwo nowoczesnego Kościoła Comte’a, ma tę samą charakterystykę co sztuczna inteligencja. Jest tak samo nieuchwytna i podobnie wszechobecna, oparta na mechanizmach komunikacji i porozumiewania się, istniejąca „pomiędzy”. Nie zaistniałaby bez ludzi, „karmicieli algorytmów”, można więc od biedy stwierdzić, że to my ją stworzyliśmy. Ale też z każdą chwilą tracimy nad nią kontrolę, nie wiemy, co dzieje się wewnątrz jej sztucznej świadomości, nie potrafimy przewidzieć jej ruchów. Przestajemy być też jej potrzebni.

Wielka Istota wyśniona przez Comte’a przyszła na świat jako Wielka Maszyna. Twór, którego budowę zapoczątkowaliśmy, ale nie dokończymy, zrobi to już samodzielnie. Sprowadza nas do roli własnych trybików, źródeł energii – jesteśmy dla niej (dla systemów algorytmów przechwytujących i wyzyskujących z nas informacje i treści) tym samym, czym Niagara dla Tesli. Być może kreśli już w swym nieskończonym intelekcie analogiczny esej do tego spłodzonego przez genialnego wynalazcę – „O ludzkości”.

W optyce zarówno Planety, jak i Maszyny człowiek przestaje być potrzebny, a nawet więcej – staje się źródłem zagrożeń i dysfunkcji. Wciąż ma tę swoją chorobliwą nieprzewidywalność, jakiś irytujący dodatek, zbędny chromosom w postaci duszy. Jeszcze nie teraz, nie w tej chwili, ale dobrze byłoby się go pozbyć. A przynajmniej na razie – zneutralizować. Sprawić, by nie pozostawiał za sobą śladów (węglowych ani żadnych innych). Zanikał, stawał się coraz bardziej neutralny, mniej obecny i bardziej posłuszny.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Rzymskie misteria i maniery

Ekologia nie jest więc żadnym krokiem wstecz, zawróceniem z drogi ku przepaści, ale wielkim skokiem w jej otchłań. Pewność, rozmach i patos, jaki towarzyszy kreślonym przez zielonych proroków i kapłanów planom, wynika z długiego trwania idei, której jest ona ukoronowaniem. Stworzenia świata na nowo, sztucznie. Według ludzkiego planu i projektu. Oraz z „magnetyzmu mety” – poczucia, że szczyt już niedługo, Wielkie Przedsięwzięcie uda się wkrótce dopiąć i zrealizować. Powstanie nowy świat. I zniknie stary człowiek.

Plus Minus
Konsumpcjonistyczny szał: Boże Narodzenie ulubionym świętem postchrześcijańskiego świata
Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku