Sto lat temu, 16 grudnia 1922 roku, prezydent RP Gabriel Narutowicz wybrał się do Zachęty na wystawę obrazów. Kilkanaście minut po godzinie 12 rozpoczął zwiedzanie. Towarzyszyli mu członkowie ówczesnej elity. Był premier Julian Nowak, byli artyści, w tym Julian Tuwim, Kazimiera Iłłakowiczówna i Wojciech Kossak. Byli politycy i wojskowi. Gdy Narutowicz stanął przed obrazem „Szron” Teodora Ziomka, poczuł silny ból w plecach. Szybko stracił przytomność. Za nim stał Eligiusz Niewiadomski. Trzymał w ręce pistolet, z którego przed chwilą oddał trzy strzały.
Po stu latach wciąż pamięta się w Polsce o tamtym zabójstwie i poprzedzających je wydarzeniach. Mówi i pisze się o nim jednak w sposób uproszczony, posługując myślowymi schematami, często tylko po to, by uzasadnić doraźne polityczne tezy. Potrzebna jest inna refleksja.
Czytaj więcej
„Natańczyłem się nawet z jedną panią niezbyt młodą, ale pełną temperamentu i niezadowoloną ze swojego męża. Ale w ogóle było trochę rybio (...) Noc sylwestrowa piekielnie mroźna, wróciliśmy o piątej rano" – recenzował koniec roku 1969 Stefan Kisielewski w dziennikach.
Jak obietnica, to obietnica
Pierwszy prezydent Rzeczypospolitej objął urząd 11 grudnia – sprawował go więc raptem kilka dni. Trudno więc rozliczać Narutowicza jako przywódcę kraju. Już wcześniej jednak aktywnie włączał się w działalność polityczną. Był ministrem robót publicznych, następnie spraw zagranicznych.
Nie zostawił politycznych traktatów ani pamiętników. Zostały po nim za to liczne wspomnienia. Jawi się w nich jako po prostu dobry człowiek, wrażliwy na losy podwładnych. Jako ktoś, kto inaczej niż typowi dygnitarze zwraca uwagę na zdrowie i samopoczucie innych ludzi. Tej wrażliwości nie utracił do końca życia.