Był na ekranie Richardem Nixonem, Adolfem Hitlerem, Pablem Picassem, Charlesem Dickensem, Icchakiem Rabinem, ekscentrykiem Burtem Munro. Wcielał się w postacie literackie: w Otella, Quasimodo, Van Helsinga, Tytusa Andronicusa. Grał w produkcjach prestiżowych, takich jak „Howard’s End” czy „Okruchy dnia” Jamesa Ivory’ego, w dramatach współczesnych, jak „Dowód”, „84 Charing Cross Road”, „Piętno”, a także w wielkich hollywoodzkich hitach w stylu „Mission: Impossible”, „Maski Zorro”, „Aleksandra” czy ostatnio „Beowulfa”. No i oczywiście stworzył na ekranie fascynujące wcielenie zła – superinteligentnego kanibala Hannibala Lectera w „Milczeniu owiec”.
Kiedy przed trzema laty podczas festiwalu weneckiego szłam na rozmowę z Anthonym Hopkinsem, miałam wypieki na twarzy. Myślałam: „Gigant”, czekałam, że będzie mówił o aktorstwie rzeczy piękne i głębokie, że opowie o radości i męce wcielania się w innych ludzi, o sztuce przez wielkie „S”. Usiadłam naprzeciwko zwykłego starszego pana. Siwe włosy zaczesane do tyłu, lekko zmęczone spojrzenie. Koszula w kratkę rozpięta pod szyją, dżinsowa kurtka. I żadnego nadęcia.
– Aktorstwo to rzemiosło jak każde inne – rzucił jakby od niechcenia. – Stawiam się na planie, gram i wracam do domu. Rano, na początku zdjęć, witam się grzecznie ze wszystkimi, ale wieczorem nie biorę udziału w żadnych dyskusjach o tym, jacy jesteśmy cudowni.
Hopkins nie znosi intelektualizowania, opiera się głównie na własnej intuicji i doświadczeniu, nie cierpi prób.
– Długie przygotowania wypompowują z filmu energię i świeżość – uważa. – Kino jest sztuką chwili, nastroju. Setki dubli to katastrofa. Ja absolutnie nie uznaję filozofowania. Jakiś czas temu zrezygnowałem ze współpracy z pewnym reżyserem. Bardzo dobrym. Miał świetny scenariusz i z radością przyjąłem jego propozycję. Wtedy zaczął wydzwaniać: „Tony, może zjemy razem lunch i porozmawiamy o scenariuszu?”. „A o czym tu rozmawiać?” – spytałem. Dalej wymiana zdań wyglądała mniej więcej tak: „No, o scenariuszu”. „Przecież jest bardzo dobry”. „Ale musimy pogadać, zanim wyjdziemy na plan...”. „Daj spokój, przyjąłem rolę, zagram ją, ty to nakręcisz i gotowe”. „To nie chcesz pogadać?”. „Nie”. Był potwornie zawiedziony. Zamęczał mnie ciągle podobnymi telefonami, chciał rozmawiać, analizować. A ja nie znoszę dzielenia włosa na czworo. W końcu mnie to znudziło i wycofałem się.