Bestia ujarzmiona

Anthony Hopkins obchodził w sylwestra 70. urodziny. Ale ważniejszy początek życia zawdzięcza Anonimowym Alkoholikom i pewnemu kanibalowi

Aktualizacja: 05.01.2008 16:22 Publikacja: 05.01.2008 04:17

Bestia ujarzmiona

Foto: Corbis

Był na ekranie Richardem Nixonem, Adolfem Hitlerem, Pablem Picassem, Charlesem Dickensem, Icchakiem Rabinem, ekscentrykiem Burtem Munro. Wcielał się w postacie literackie: w Otella, Quasimodo, Van Helsinga, Tytusa Andronicusa. Grał w produkcjach prestiżowych, takich jak „Howard’s End” czy „Okruchy dnia” Jamesa Ivory’ego, w dramatach współczesnych, jak „Dowód”, „84 Charing Cross Road”, „Piętno”, a także w wielkich hollywoodzkich hitach w stylu „Mission: Impossible”, „Maski Zorro”, „Aleksandra” czy ostatnio „Beowulfa”. No i oczywiście stworzył na ekranie fascynujące wcielenie zła – superinteligentnego kanibala Hannibala Lectera w „Milczeniu owiec”.

Kiedy przed trzema laty podczas festiwalu weneckiego szłam na rozmowę z Anthonym Hopkinsem, miałam wypieki na twarzy. Myślałam: „Gigant”, czekałam, że będzie mówił o aktorstwie rzeczy piękne i głębokie, że opowie o radości i męce wcielania się w innych ludzi, o sztuce przez wielkie „S”. Usiadłam naprzeciwko zwykłego starszego pana. Siwe włosy zaczesane do tyłu, lekko zmęczone spojrzenie. Koszula w kratkę rozpięta pod szyją, dżinsowa kurtka. I żadnego nadęcia.

– Aktorstwo to rzemiosło jak każde inne – rzucił jakby od niechcenia. – Stawiam się na planie, gram i wracam do domu. Rano, na początku zdjęć, witam się grzecznie ze wszystkimi, ale wieczorem nie biorę udziału w żadnych dyskusjach o tym, jacy jesteśmy cudowni.

Hopkins nie znosi intelektualizowania, opiera się głównie na własnej intuicji i doświadczeniu, nie cierpi prób.

– Długie przygotowania wypompowują z filmu energię i świeżość – uważa. – Kino jest sztuką chwili, nastroju. Setki dubli to katastrofa. Ja absolutnie nie uznaję filozofowania. Jakiś czas temu zrezygnowałem ze współpracy z pewnym reżyserem. Bardzo dobrym. Miał świetny scenariusz i z radością przyjąłem jego propozycję. Wtedy zaczął wydzwaniać: „Tony, może zjemy razem lunch i porozmawiamy o scenariuszu?”. „A o czym tu rozmawiać?” – spytałem. Dalej wymiana zdań wyglądała mniej więcej tak: „No, o scenariuszu”. „Przecież jest bardzo dobry”. „Ale musimy pogadać, zanim wyjdziemy na plan...”. „Daj spokój, przyjąłem rolę, zagram ją, ty to nakręcisz i gotowe”. „To nie chcesz pogadać?”. „Nie”. Był potwornie zawiedziony. Zamęczał mnie ciągle podobnymi telefonami, chciał rozmawiać, analizować. A ja nie znoszę dzielenia włosa na czworo. W końcu mnie to znudziło i wycofałem się.

Nic dziwnego, że gdy dziennikarze pytają go o tajniki aktorstwa, Hopkins nie ukrywa znudzenia i zniecierpliwienia. Za to chętnie i przejmująco szczerze opowiada o życiu. Wtedy nie stosuje żadnych środków znieczulających. Nie próbuje się wybielać, usprawiedliwiać. Tak postępuje zawsze. Z jego głośnej biografii „Światłość i mrok” przygotowanej przez Michaela Feeneya Callana wyłania się postać potwora. Recenzując ją, Alicja Hellman napisała: „Będę próbowała o tej książce zapomnieć, bowiem obrzydziła mi Hopkinsa. Nie należy czytać biografii, lepiej chodzić do kina”.

Ale przecież ten potwór wyciągnął z życia lekcję. Poznał smak piekła i może dlatego potrafi docenić niebo. W wywiadzie dla „Playboya” wyznał:„Można śmiało powiedzieć, że zmartwychwstałem. Nie wszyscy mają tyle szczęścia”.

Pierwszy raz Anthony Hopkins urodził się równo 70 lat temu, 31 grudnia 1937 roku, w miasteczku Port Talbot. Nie należał do cudownych dzieci.– Byłem najgłupszy w całej szkole – mówi bez skrępowania. Uchodził za niedorozwiniętego, odsuwał się od dzieci, a one od niego. To jeszcze pogłębiało jego kompleksy. Bywało, że nie zagadał do nikogo przez miesiąc.

Jego ojciec był piekarzem.

– Przypominał mi Willa Lohmana ze „Śmierci komiwojażera” – twierdzi aktor. – Miał wielkie marzenia i żył z poczuciem przegranej. Nie przestawał walczyć. Może dlatego mam sentyment do takich wiecznych bojowników, ale jednocześnie chciałbym im powiedzieć: „Odpuśćcie sobie, nie warto się szarpać”.

Pewnego dnia ojciec spytał go, czy chce przejąć rodzinny interes. „Nie” – odpowiedział szybko Anthony. Ojciec nawet się nie zmartwił. „I tak byś sobie nie poradził” – mruknął tylko. A kiedy syn skończył 11 lat, posłał go do szkoły z internatem.

Zakompleksione, zablokowane dziecko musi znaleźć sobie jakąś oazę, do której ucieka. Wyobraźnię Tony’ego rozbudzał Richard Burton. Jak on pochodził z Walii i czasem przyjeżdżał na stare śmiecie olbrzymim jaguarem. Stał się dla samotnego dzieciaka symbolem sukcesu. Ale jak chłopak, który nie łapał kontaktu z otoczeniem, mógł myśleć o Hollywood? Po szkole Hopkins zaczął pracować w zakładach metalowych. Wytrzymał dwa miesiące. Przypomniał sobie o dawnych marzeniach i zapisał się do walijskiego College of Music and Drama. Tam liznął trochę dykcji, charakteryzacji, historii dramatu. Gdy skończył 19 lat, wzięli go do wojska. W armii znowu uchodził za niedorajdę i przygłupa, jedyne, co mu wychodziło, to naśladowanie sierżanta. Postanowił więc dalej iść za marzeniami. Po skończeniu służby zapisał się do Royal Academy of Arts.Po studiach, na których uchodził za beztalencie, trafił do prowincjonalnych teatrów, ale po kilku sezonach wylądował w... londyńskim National Theatre. Podobno kierującego tą sceną Lawrence’a Oliviera zawojował bezczelnością: na przesłuchaniu wyrecytował fragment monologu Otella, dokładnie ten, za który krytyka nie mogła się nachwalić samego mistrza.

Olivier polubił aroganckiego chłopaka, wiązał z nim duże nadzieje, szkolił go na swojego następcę. Sam Hopkins w wywiadzie dla „Playboya” tak wspominał jego rady:

„Olivier mawiał: »Pracuj nad sobą. Miej odwagę robić rzeczy niemożliwe, niewyobrażalne, wielkie. Nie pozwól się poskromić. I nie trać czasu na kino. Jesteś świetnym aktorem i powinieneś zostać w teatrze. Nie daj się kupić«”.

Jednak młody aktor czuł się w National Theatre coraz gorzej.– Nie znosiłem tych pompatycznych idiotów celebrujących sztukę – wspomina dzisiaj. – Długi stół, poważne miny, w rękach notesy i pióra, reżyser wstaje, wygłasza oświadczenie na temat Hamleta albo króla Leara, potem zaczyna się nerwowe czytanie, każdy chce się pokazać, więc zaczyna okropnie pogrywać. Żenada. Po tygodniu takich dętych prób byłem kompletnie wyczerpany.

Mimo wyrzutów sumienia i poczucia, że zawiódł Oliviera, zdezerterował z teatru.

– Dusiłem się. Powiedziałem sobie: „Ani chwili dłużej”. Miałem koszmarne wyrzuty sumienia, bo Olivier we mnie uwierzył. Ale ja nienawidziłem tych codziennych prób i atmosfery świątyni pomieszanej z intrygami z teatralnego bufetu. Myślałem: „Kogo tak naprawdę obchodzi dzisiaj zbutwiały teatr zbudowany 400 lat temu? Na co komu te analizy, czyj Lear był lepszy? Zagrało go przedtem 15 tysięcy aktorów. Jak, do licha, można znaleźć w tym coś nowego?”. Było we mnie za dużo pasji, gniewu, alkoholu. Zaryzykowałem, rzuciłem scenę. Wolałem zmywać gdzieś gary albo zarabiać jako taksówkarz, niż siedzieć w miejscu, które wydawało mi się kompletnie martwe.

Nie poszedł więcej na próbę „Makbeta”, a kilka tygodni później stał już przed kamerą. Zamienił najbardziej prestiżowy teatr europejski na byle jaki serial dla amerykańskiej telewizji.

– W „Żonach Hollywoodu” zagrałem dla zabawy i wcale tego nie żałuję – mówi.

W 1968 roku zagrał w swoim pierwszym filmie fabularnym „Lew w zimie”. Pamięta, że Catherine Hepburn radziła mu: „Nie musisz nic robić. Zrelaksuj się, a wszystko pójdzie gładko. Masz świetny głos, doskonałą aparycję, jesteś dobrze zbudowany. Idealnie nadajesz się do filmu. Masz tylko być na ekranie. To wystarczy”.

Grał dużo. Występował w filmach Josepha Loseya („Dom lalki”), Davida Lyncha („Człowiek słoń”), trafił też do pięknego obrazu Davida Jonesa „84 Charing Cross Road”. Ale to ciągle jeszcze nie były role życia. Nie gardził telewizją. Występował w serialach. Dla pieniędzy przyjmował role w takich cyklach, jak „Mężowie Hollywoodu”, dla prestiżu – w „Bunkrze”, gdzie wcielił się w postać Hitlera.

Ale choć nie mógł narzekać na brak pracy, jego życie kulało. Frustracja, niezadowolenie, wieczna niepewność dawały o sobie znać. Ożenił się, gdy jeszcze był aktorem National Theatre. Rok po ślubie Peta Barker urodziła córkę Abigail. Ale Hopkins okazał się nieodpowiedzialnym ojcem i mężem. Pił. Znikał na kilka dni z domu, budził się w podłych motelach, wracał na kacu, awanturował się i pił dalej. Kiedy pojechał do Hollywoodu, przestał już się nawet wstydzić swego nałogu.

– Piłem przez 15 lat – przyznaje.

Jego żona Peta postawiła warunek: rodzina albo alkohol. Hopkins wybrał alkohol.

I inną kobietę – Amerykankę, asystentkę reżysera Jenni Lynton, którą poznał na planie jednego z filmów. Peta pozbawiła go praw rodzicielskich, ale nie cierpiał za bardzo, bo w gruncie rzeczy mu na córce nie zależało. Ożenił się z Jenni i pił dalej.

– Przeczołgałem się po dnie – mówi dzisiaj bez skrępowania. – Uderzyło mi do głowy, bo nagle pojawiły się obok mnie kobiety i zacząłem zarabiać pieniądze. Zmarnowałem swoje pierwsze małżeństwo, byłem cholernie złym ojcem, nadwerężyłem zdrowie, od alkoholu upasłem się jak wieprz. Zacząłem tracić kontrolę nad życiem i własną psychiką. Przeżyłem kilka poważnych wstrząsów. Ale dzięki nim po pierwsze stwardniałem, po drugie zaś przestałem się dziwić, spojrzałem na świat innymi oczami.

Dopiero na początku lat 80. przyszło opamiętanie. Był na skraju przepaści. Postanowił się ratować. W Ameryce zgłosił się do grupy Anonimowych Alkoholików.

– Ci ludzie – powiedział – uratowali mi życie. Mam wobec nich niewyobrażalny dług.

Jednak to nie był koniec kłopotów. Życie nie przynosiło mu satysfakcji, wpadał z jednej depresji w drugą. Grał sporo, ale się męczył, czuł niedosyt. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Na planie jednego z filmów, „The Good Father”, przy scenach, w których musiał zagrać ojca pełnego agresji w stosunku do dziecka, puściły mu nerwy.

W 1991 roku urodził się po raz drugi. Jak mówi – zmartwychwstał. Dzięki pomocy Anonimowych Alkoholików i dzięki jednemu filmowi. W „Milczeniu owiec” Hopkins zagrał nieprzeciętnie inteligentnego mordercę-kanibala, który, siedząc w więzieniu, prowadzi grę z młodą agentką FBI, naprowadzając ją na ślad innego przestępcy, popełniającego straszliwe zbrodnie na tle seksualnym. Był wcielonym złem, ale pociągał, fascynował. W jakiś niebywały sposób on – kanibal i potwór – zjednał sobie sympatię widzów. Ta rola ugruntowała opinię, że nikt we współczesnym kinie nie potrafi tak dobrze jak Anthony Hopkins stworzyć na ekranie ludzi naznaczonych, kryjących mroczne tajemnice, patologicznie złych.

– Uwielbiam grać bestie – mówi aktor. – W gruncie rzeczy dość bliska jest mi ponura, nietzscheańska wizja człowieka. Myślę, że w każdym z nas czai się monstrum. W teatrze jedną z moich ulubionych postaci był Lambert La Rue z „Pravdy” – twardy, inteligentny, cyniczny. Z ciekawością przegryzłem się przez postać Hitlera w „Bunkrze”. Hannibal Lecter, facet, który dostrzegał w ludziach pierwiastek czystego zła, też był fascynujący.

Hopkins zdominował film Demme’a. Dostał Oscara za najlepszą pierwszoplanową rolę męską. A przecież – choć trudno w to uwierzyć – był na ekranie tylko 16 minut!

– Obudziłem się tego dnia w hotelu Miramar – wspomina dzisiaj. – Mój agent zadzwonił, żeby spytać, jak się czuję. „Jestem chory” – odpowiedziałem i zaraz spytałem, czy nie mógłbym obejrzeć uroczystości wręczenia Oscarów w telewizji. Powiedział, że nie mogę, bo mam 50 procent szans na statuetkę. Poszedłem, ale gdy usłyszałem ze sceny swoje nazwisko, byłem zaskoczony. Nie miałem nawet przygotowanego podziękowania. Myślałem tylko: „Co ja mam powiedzieć?”.

Po roli w „Milczeniu owiec” Hopkins stał się modny i rozchwytywany. Następne lata przyniosły mu znakomite tytuły: „Howard’s End”, „Okruchy dnia” i „Picasso” Jamesa Ivory’ego, „Kafka” Soderbergha i „Dracula” Coppoli, „Cienista Dolina” Attenborougha „Nixon” Olivera Stone’a, „Amistad” Stevena Spielberga. Każda jego kreacja staje się wydarzeniem. Gra oszczędnie, ale jest mistrzem w budowaniu psychologii postaci, tworzy na ekranie niepowtarzalny klimat. Mówi, że przychodzi mu to coraz łatwiej.

– Aktor czerpie z siebie, z własnego doświadczenia. Nawet wtedy, gdy gra kanibala. A z wiekiem człowiek coraz więcej rozumie, może też trochę mądrzeje. Zresztą sekret dobrej interpretacji polega nie na tym, co się ujawnia, lecz na tym, co się umiejętnie ukrywa.

Kiedy kończył 60 lat, na pytania dziennikarzy, czego się w życiu nauczył, odpowiadał:

„Przede wszystkim wiem, czego się nie nauczyłem. Nie umiem zwolnić tempa życia. Jem jak maniak. Jestem pracoholikiem. Czytając książkę, nie potrafię jej odłożyć, dopóki nie dojdę do końca”.

Jednak ostatnie dziesięciolecie przyniosło mu duże życiowe zmiany. Rozwiódł się z Jenni i cztery lata temu poślubił Amerykankę Stellę Aroyave. Wyniósł się z Anglii, gdzie w dowód zasług królowa nadała mu tytuł szlachecki, i na stałe osiadł w Stanach.

– To wielki kraj – mówi. – Można się w nim ukryć. Mieszkam w Kalifornii nad brzegiem morza, prowadzę spokojne życie. W nic nie gram, nie obracam się nawet w środowisku filmowym. Nie mam przyjaciół aktorów, tak naprawdę w ogóle nie mam zbyt wielu przyjaciół. I jest mi dobrze.

Nie kryje, że uwielbia Amerykę. Najbardziej kocha wsiąść do samochodu i jechać przed siebie. Może dlatego z dużą radością zagrał w filmie „Prawdziwa historia” starego Nowozelandczyka, który w zmontowanym przez siebie pojeździe postanowił pobić rekord prędkości.

Wciąż dużo gra, ale nauczył się zwalniać tempo. Po śmierci matki przez wiele miesięcy nie wychodził na plan. Chciał dojść do siebie, szukając ukojenia u boku nowej żony.

– Mój bohater z „Piętna” Coleman Silk mówił: „To nie jest moja pierwsza miłość, to nie jest moja największa miłość, ale z pewnością jest to moja ostatnia miłość”. Ja też mam ostatnie lata, żeby w pełni cieszyć się życiem, i nie mam zamiaru ich zmarnować – powiedział mi w czasie rozmowy.

Hopkins coraz wyraźniej próbuje pogodzić się z życiem. Nawiązał kontakt z pierwszą żoną, od czasu do czasu spotyka się z córką Abigail, która – jak twierdzi – odziedziczyła po nim czupurność i umiłowanie niezależności. Aktor znalazł też nowe pasje. Komponuje.

– Nie umiem tego robić – przyznaje. – Ale jako dziecko grałem na fortepianie. Teraz też lubię usiąść przy klawiaturze i improwizować. Kiedyś moja żona spytała, dlaczego tego nie zapisuję. „Bo nie potrafię” – odpowiedziałem. Zaaranżowała więc moje spotkanie z pewnym kompozytorem, który wpuścił mnie do swojego studia, i tak się bawię.

Stella namówiła go również do malowania, zorganizowała mu wystawę w galerii w San Antonio. A podczas ostatniego festiwalu w Locarno nagrodę jury młodzieżowego zdobył film Anthony’ego Hopkinsa, jego trzecia w życiu próba reżyserska – „Slipstream”.

Stary aktor ma też coraz większy dystans do siebie, świata, sztuki.

– Mój stosunek do grania bardzo się ostatnio zmienił – mówi. – Traktuję aktorstwo jak normalną pracę, w której jestem w miarę dobry, i ten układ mi odpowiada. Ale to zajęcie nie pochłania mnie już całkowicie.

Facet, za którym przez całe życie ciągnęło się nieudacznictwo, frustracja, uzależnienia, wreszcie czuje się spełniony i na luzie.

– Przez całe życie czułem się outsiderem. Może taki mam charakter, a może tak mi się po prostu układało. Nigdy nie udawało mi się zmieścić w jakichkolwiek schematach. Nie pasowałem do teatru, nie pasowałem do Anglii. Wyjechałem do Ameryki głównie dlatego, że chciałem uciec od świata, do którego nie potrafiłem należeć. Potem wielu ludzi nie wybaczyło mi sukcesu. Był czas, kiedy nie mogłem sobie dać rady z zawiścią, jaka mnie otaczała. Czułem się osaczony przez zastępy tych, którzy sami nie byli w stanie niczego zdziałać, więc energię zużywali na bezsensowne plotki. Dzisiaj jest mi wszystko jedno, co o mnie myślą inni. To nie mój problem, tylko ich. Wreszcie jest OK.

Był na ekranie Richardem Nixonem, Adolfem Hitlerem, Pablem Picassem, Charlesem Dickensem, Icchakiem Rabinem, ekscentrykiem Burtem Munro. Wcielał się w postacie literackie: w Otella, Quasimodo, Van Helsinga, Tytusa Andronicusa. Grał w produkcjach prestiżowych, takich jak „Howard’s End” czy „Okruchy dnia” Jamesa Ivory’ego, w dramatach współczesnych, jak „Dowód”, „84 Charing Cross Road”, „Piętno”, a także w wielkich hollywoodzkich hitach w stylu „Mission: Impossible”, „Maski Zorro”, „Aleksandra” czy ostatnio „Beowulfa”. No i oczywiście stworzył na ekranie fascynujące wcielenie zła – superinteligentnego kanibala Hannibala Lectera w „Milczeniu owiec”.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
AI nie zastąpi nauczycieli
Plus Minus
„Złotko”: Ludzie, których chciałabym zabić: wszyscy
Plus Minus
„Mistykę trzeba robić”: Nie dzieliła ich przepaść wieku
Plus Minus
„Civilization VII”: Podbijanie sąsiadów po raz siódmy
Materiał Promocyjny
O przyszłości klimatu z ekspertami i biznesem. Przed nami Forum Ekologiczne
Plus Minus
„Z przyczyn naturalnych”: Przedłużyć życie