19 stycznia 2017 na waszyngtońskim Kapitolu. Trwa przemówienie inauguracyjne Donalda J. Trumpa, wybranego na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Z trybuny padają słowa o wspólnocie i potrzebie docenienia zwykłych obywateli (dość jednoznacznie przeciwstawionych wyalienowanym, wielkomiejskim elitom). Świeżo zaprzysiężony lider największego mocarstwa podkreśla rolę państwa w tworzeniu infrastruktury, przemysłu oraz zapewnieniu dobrostanu społecznego. Wyraźnie odrzuca tezy Francisa Fukuyamy o liberalnym końcu historii i globalnym triumfie wolnego rynku, przedsiębiorczości i kreatywności jednostek podnoszących jak przypływ morza wszystkie łodzie.
Nie mówi, jak jego republikański poprzednik Ronald Reagan, występujący w tym samym miejscu przed 35 laty o „uwolnieniu energii indywidualnego geniuszu ludzkiego do niespotykanego stopnia". Nie wspomina też, że wolność i godność jednostki zostały zagwarantowane w Ameryce „o wiele lepiej niż gdziekolwiek indziej na świecie". Nie ma też ani słowa o państwie minimum i nieudolnych urzędnikach federalnych, którzy „nie posiedli umiejętności dochodzenia do ładu sami ze sobą", a co dopiero mówić o umiejętności rządzenia jednym z największych krajów na świecie. Narracja Trumpa koncentruje się na ochronie rynku wewnętrznego i ochronie miejsc pracy dla Amerykanów. Bliższa jest tezom tradycyjnych partii zachodnioeuropejskich z czasów tzw. wielkiego powojennego konsensusu. Rozpoczął się on w świecie zachodnim jesienią 1945 roku ogłoszeniem przez prezydenta Harry'ego Trumana tzw. Economic Bill of Rights. Postulował on tanie kredyty dla powracających z wojny młodych Amerykanów pragnących rozpocząć dorosłe, samodzielne życie. Trwał w zasadzie do połowy lat 70. XX w., gdy Zachód dotknął wielki kryzys energetyczny. Na horyzoncie idei pojawiły się wkrótce zastępy liberalnych gospodarczo, choć wciąż jeszcze niezbyt konserwatywnych obyczajowo „chicago boys".
USA. Daleko od republikańskich wartości
Trump ani słowem nie wspomina w mowie inauguracyjnej o mesjanistycznej roli USA w krzewieniu na całym globie demokracji i praw człowieka, o czym tak często mówili jego poprzednicy z „grand old party" (GOP), jak pieszczotliwie zwykli nazywać Amerykanie Partię Republikańską. Jednocześnie, pojawiają się w ustach nowego prezydenta nawiązania do chrześcijańskiej tożsamości Stanów Zjednoczonych, niemniej wypowiedziane w sposób subtelny i niekojarzący się bynajmniej z bliską tradycjonalistom ideą rechrystianizacji zlaicyzowanego i pozbawionego kompasu moralnego społeczeństwa.
Wkrótce światowe agencje piszą o pierwszych posunięciach nowej administracji: znacznym ograniczeniu wprowadzonej za czasów Baracka Obamy ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym i dekrecie Trumpa zabraniającego wjazdu na terytorium USA obywatelom Syrii, jak również okresowym zakazie wydawania wiz mieszkańcom Iraku, Iranu, Libii, Somalii, Sudanu i Jemenu.
W następnych miesiącach 2017 roku, przez obydwie izby Kongresu przetoczyła się burzliwa dyskusja dotycząca uchwalenia kolejnych sankcji wobec Rosji. Zarówno w epoce Reagana, jak obydwu Bushów, republikański prezydent od samego początku popierałby tego rodzaju proces legislacyjny. Trump oskarżany o kontakty z Rosjanami w czasie kampanii w 2016 roku oraz sabotowanie śledztwa prowadzonego przez FBI w sprawie zaangażowania Kremla w amerykańskie wybory, od samego początku dość jasno dawał do zrozumienia, iż odpowiada mu utrzymanie możliwości samodzielnego uchylania przez Biały Dom części sankcji, obowiązujące od czasów Obamy. Inicjatywa w kwestii nowych uregulowań, które zezwolą na takie działanie prezydenta dopiero po osiągnięciu zgody z Kongresem, wyszła ze strony demokratów i... została niezwłocznie poparta przez republikanów. Pomimo późniejszych dość ostrych wypowiedzi Trumpa pod adresem Kremla tego rodzaju pierwsze starcie prezydenta z dotychczasowym, tradycyjnie antyrosyjskim zapleczem jego partii sprawiło dość osobliwe wrażenie, że nowy lider odchodzi od jego tradycyjnej linii na rzecz nowej konstrukcji geopolitycznej.