Grzegorz to średniego wzrostu mężczyzna, o krępej budowie. Jest w nim coś silnego, pierwotnego nawet. Siwiejące włosy, trzydniowy zarost, bardzo mi się podoba, do tego okulary o grubych szkłach, czarne oprawki. Porusza się zawsze pewnie, choć w życiu pewności mu brakuje. Neandertalczyk ślęczący nad klawiaturą. Stuka w nią, stuka. Nie mam słów na to, do czego doprowadził. Bo to on do tego doprowadził, to przez niego Ola będzie miała kolejną operację, potem być może jeszcze jedną. Tłumaczenia nic tu nie pomogą. Ręka już nie będzie wyglądać tak jak kiedyś, może nie będzie też tak sprawna. O tym zadecydują nadchodzące długie miesiące. Dobrze, że nie ma stałej pracy, będzie mógł bez reszty zająć się małą, chociaż po tym, co się stało, trudno mu zaufać w czymkolwiek. Stan dziecka stabilny, osłabiona z powodu utraty krwi. Będzie transfuzja.
Justyna siedzi przy kuchennym stole. Okna są szczelnie zasłonięte czerwonymi roletami. Ciemna noc. Trzecia. Palą się tylko lampki pod szafkami, oświetlają szary blat, na którym stoją kubki z resztkami kawy. Ekspres jest wciąż włączony. Justyna widzi diodę świecącą się u dołu urządzenia, w dzbanku pozostało trochę czarnego płynu. Nie będzie spała tej nocy, Grzegorz został w szpitalu, rano go zmieni. Musiała przyjechać do domu z Julką, która nie chciała jej puścić. Trzymała kurczowo za rękę przez cały pobyt w szpitalu. Justyna zamyka oczy i widzi czerwień popstrzoną ciemniejszymi plamami.
Nigdy, już nigdy nie zaufam temu facetowi. Jakim trzeba być ciemniakiem, żeby pozwolić dziecku na włożenie ręki między sztachety. Co jeszcze gorszego może się stać? Pozwoli, żeby dziecko wpadło pod tira? Albo zostawi je na peronie pełnym ludzi i pójdzie sobie na kawę albo na piwo? Po numerze, który wywinął, jest to możliwe, a nawet prawdopodobne. Dlatego to ja będę musiała wszystko ciągnąć. Tylko ja, nikt mi nie pomoże, życie ze mnie odpływa po tym, co się stało, tykanie zegara w głowie, na pewno nie zasnę, rano muszę jechać do szpitala, Jula do szkoły, a on ma się rozmówić z tym bydlakiem od wściekłego psa. Tam już musiała być policja, dzwoniłam, ale czy to coś da? Modlić się, modlić o to, żeby pies nie był wściekły, żeby ręka była sprawna, modlić się, kiedy modlić się już nie mogę. Zastanawiałam się nie raz i nie dwa, czy kiedy coś przytrafi się mojej rodzinie, to czy wtedy się nawrócę i z całego serca będę prosić Boga o odwrócenie złego losu. Teraz to się stało i nic, nic, po prostu. Nie czuję nic, nikogo nie wzywam, siedzę i tępo gapię się w ścianę. To wszystko. A ona tam leży, otumaniona lekami, śpi. Bolało ją jak cholera, jeszcze będzie bolało. Ręka została uratowana, a była w bardzo złym stanie, trzeba było szyć nawet tętnice. Pięć godzin szyli. Bogu dzięki, nie wykrwawiła się, podobno dzięki zaciśniętemu pod pachą paskowi Grześka. Stary pasek, pamiętał jeszcze nasze pierwsze wakacje, kupiłam mu w Mielnie na promenadzie. Ile ten pies szarpał Olkę? Godzinę?
Justyna zaczyna chodzić po kuchni. Od stołu do okna. Z powrotem. Wydaje się, że ciemny blask sączy się przez zaciągnięte rolety, ale kobieta obserwuje wyłącznie terakotowe płytki podłogi. Chodzi. Jest boso. Paznokcie u nóg pomalowane na karminowy kolor, który w świetle nocy jest czarny. Szlafrok zaczyna się tuż nad kolanami, rozchyla się zgodnie z rytmem drobnych kroków. W kuchni jest gorąco, choć ogrzewanie jest już wyłączone, a noc za oknem nie jest ciepła. Czai się w niej coś, co nie pozwala spać, kolejnymi falami dociera do niej mimo ścian i zamkniętych okien. Każe otulić się mocniej szlafrokiem, bezwiednie przejechać dłonią po kuchennym blacie, wstawić brudne kubki do zlewu. Ponownie usiąść za stołem. Patrzeć na ścianę i płakać.
On kiedyś dużo mi obiecywał, jak będzie pracował, pisał, będzie nam dobrze, dzieci chciał, jedno, drugie, nawet o trzecim napomykał. Tylko potem wyszło na to, że ja mam pracę, a on nieregularnie zarabia śmieszne pieniądze, które z trudnością wystarczają na opłaty. Od trzech lat buja się, bo jest kryzys. Dobujał się aż do dzisiaj, sukinsyn! Jego wina, jego, tylko jego. I nawet nie tkwi w tym, że się zagapił, że stał na tym zafajdanym przystanku jak ostatnia ofiara, myślał o dupie Maryni i pozwolił, by pies okaleczył dziecko. Jego wina polega na tym, że taki jest i się nie zmienia. Rozlazły, leniwy, zadufany w sobie, bezczelny typ. Pieprzony nieudacznik, któremu wydaje się, że jak mu wydrukują w brukowcu tekst poświęcony kompletnym głupotom, czytany wyłącznie przez półmózgów w pociągach podmiejskich, to jest lepszy od wszystkich, z którymi ma do czynienia. Hipokryta, oto kim jest mój mąż.