Pojawia się na ekranie rzadko, ma na swoim koncie zaledwie 20 ról filmowych, w XXI wieku – tylko siedem. Bo mówi, że nie umie oddzielić życia od sztuki, więc w kinie spala się. Ale może właśnie dlatego Daniel Day-Lewis tworzy tak wielkie kreacje. Uchodzi za najlepszego aktora świata. Jako jedyny ma trzy Oscary za pierwszoplanowe role męskie. Nie lubi zresztą o tym rozmawiać.
– Uznanie jest zawsze sympatyczne – twierdzi. – Ale to wszystko przypomina wyścigi konne. Ludzie wybierają pięć filmów, pięciu reżyserów, operatorów, aktorów... Jak, do diabła, porównywać ich pracę? I po co? Rozumiem, że ta konkurencja, te wszystkie rankingi, wybory – to część naszej kultury. Jednak mnie samemu szał rywalizacji jest obcy. Wiem, że to nienowoczesne, ale widać należę do jakiegoś wymierającego gatunku...