Najłatwiej pisze się komentarze krytyczne, bo nie ma nic przyjemniejszego niż pastwienie się nad złymi rozwiązaniami i ich autorami. A że rządząca ekipa dostarcza materiał do takich publikacji dosłownie tonami (osławiona ustawa lex Tusk to tylko jeden z wielu przykładów), w dyscyplinie: wyzłośliwianie się można było w ostatnich latach osiągnąć mistrzostwo.
Czasem jednak trzeba zejść z utartych torów i sięgnąć po dobre słowo. Bo na pochwałę zasługuje moim zdaniem propozycja posłów Prawa i Sprawiedliwości, by przyznać uczelniom prawo do regularnych podwyżek czesnego.
Oczywiście na pierwszy rzut oka pomysł wydaje się szalony. Oto bowiem parlamentarzyści chcą sięgnąć głębiej do kieszeni biednych studentów, by szkoły wyższe, zarówno te prywatne, jak i publiczne – o ile oferują płatne studia niestacjonarne – nabijały sobie kabzę. Ale rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana.
Zgodnie z obowiązującymi przepisami dotyczącymi szkolnictwa wyższego osoba przyjęta na studia poznaje na dzień dobry stawki opłat, które potem uiszcza w niezmienionej wysokości do zakończenia nauki. Choćby się waliło i paliło. To „waliło się i paliło” w ostatnim czasie przybrało postać szalejącej inflacji i gigantycznych podwyżek za prąd czy ogrzewanie, co przełożyło się na drastyczny wzrost kosztów utrzymania, którego nikt nie był w stanie przewidzieć. Lecz nawet gdyby władze uczelni przewidziały w przeszłości taki scenariusz, i tak by nic nie wskórały – te same przepisy zabraniają ustalania wysokości czesnego z górką, w oderwaniu od bieżących kosztów usług edukacyjnych.
Utrzymanie powyższych rozwiązań skończyłoby się w najbardziej negatywnym wariancie zamykaniem niektórych kierunków czy uczelni lub mocno odczuwalnym spadkiem poziomu kształcenia w tych, które dziś muszą łatać dziury w budżecie i szukać oszczędności. Wszak wiadomo, że nie da się utrzymać jakości w tej samej, a realnie w coraz niższej, cenie.