My, niżej podpisani, od wielu lat zajmujemy się roszczeniami reprywatyzacyjnymi, i – niech to zabrzmi patetycznie – jesteśmy z tego dumni. Reprezentujemy dawnych właścicieli lub ich następców prawnych. Praca ta, mimo że trudna i czasochłonna, daje jednak olbrzymią satysfakcję i bynajmniej nie tylko finansową. Po prostu: starając się (niekiedy skutecznie) o rozmaite formy zadośćuczynienia za krzywdy wyrządzone przez władze komunistyczne, mamy pewność, że stoimy po stronie dobra, że naprawiamy krzywdy.
Czy widzimy patologie? Oczywiście nie mamy twardych dowodów, ale wszystko wskazuje, że również tzw. reprywatyzacja nie była od nich wolna. Jak bowiem skomentować sytuację, gdy postępowanie prowadzone jest kilkanaście lat, a następnie, gdy już wyczerpany psychicznie i fizycznie spadkobierca dawnych właścicieli decyduje się swoje roszczenie zbyć, to takiemu „szczęśliwemu" nabywcy udaje się sprawę zamknąć w kilka miesięcy? Przyznajemy od razu: my tyle szczęścia nigdy nie mieliśmy.
Czyja to wina
Powstaje jednak pytanie: czyja to wina? I co robić?
Pewne jest dla nas jedno: nie należy wylewać dziecka z kąpielą; a wszelkie sanacyjne działania muszą być spokojne i przemyślane.
A odpowiedź na pierwsze pytanie? Nie jest to wina nabywców roszczeń, a tym bardziej ich zbywców. Nie jest to również, naszym zdaniem, wina potencjalnie usłużnych i interesownych urzędników (chyba że rzecz wkracza w rejon działania prawa karnego).