Kiedyś nazwałem ich „rozbitkami z archipelagu Guttenberga"; dawniej – w epoce prasy drukowanej – byli solą tej ziemi, dziś rozpaczliwie czepiają się ostatnich fragmentów swoich wysp zalewanych przez wzbierający ocean audiowizualny. Byli niezbędni nie tylko w minionych czasach dominacji druku, ale są także teraz, bo bez pojęć formułowanych w zdania niemożliwe okazałyby się popłatniejsze i łatwiej znajdujące odbiorców utwory audiowizualne. Tylko do myśli zapisanych Guttenbergowskimi czcionkami można powracać, wysnuwać z nich pomysły jeszcze płodniejsze.
Ubożenie mediów drukowanych nie jest sprawą nową: dziś stronimy od przydługich elaboratów, nakłady prasy i książek spadają, bo tylko część czytelników jest wierna internetowym wersjom ulubionych tytułów. Dzisiaj na palcach jednej ręki można policzyć czasopisma przekraczające 100 tys. nakładu, a jeszcze 20 lat temu nakład dwa–trzy razy większy oznaczał zaledwie przeciętność.
Co to znaczy dla rozbitka, opowiem na własnym przykładzie: w końcu lat 90. publikowałem stały felieton w nieistniejącym już miesięczniku za niemal równowartość najniższego wówczas wynagrodzenia. Na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI w. za podobny tygodniowy utwór w gazecie lokalnej płacono mi jedną trzecią płacy minimalnej. Dzisiaj dostaję tylko trzecią część tej ostatniej stawki.
A przecież pensja minimalna wciąż rośnie. Jeszcze kilkanaście lat temu wydawnictwa rzucały się na każdą przyzwoicie napisaną powieść; dziś proponują wydanie, ale na mój koszt. Oto miara upadku słowa pisanego i degradacji autora: jest wynagradzany gorzej od robotnika niewykwalifikowanego, tylko niepoprawny grafoman czepia się resztek archipelagu. Podatek od mediów w wersji prezesa Kaczyńskiego sprawi, że ostatnie fragmenty stałego lądu usuną się nam spod nóg.
Ale może to tylko utyskiwanie dziadersa wobec nowego wspaniałego świata?