Jedną z największych bredni czasów pandemii, wkurzającą bardziej niż psie kupy na trawnikach, jest obowiązek noszenia maseczek na powietrzu. Gdyby nie fakt, że to szacowne łamy „Rzeczpospolitej", można by użyć nawet mocniejszego słowa niż „wkurzającą". Sam, oczywiście, maseczkę noszę. Ale tylko z szacunku dla przepisów i współobywateli.
Na zdrowy rozum, a tego, jak wiemy, jest w życiu publicznym jak na lekarstwo, na otwartej przestrzeni w zasadzie nie ma szans zakazić się tym czy innym wirusem. Ktoś musiałby nam chyba napluć albo nakichać w twarz, a to szczęśliwie nie zdarza się często. Zresztą gdyby covid łatwo się roznosił na wolnym powietrzu, mielibyśmy co najmniej trzy dodatkowe fale pandemii. Po wyborach prezydenckich, kiedy ludzie tłoczyli się na wiecach. Po wakacjach, gdy wylegli nad polskie morze. A potem jeszcze po jesiennej fali protestów przeciwko „antyaborcyjnemu" wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Oczywiście rozumowanie, które prezentuję, jest właściwe dla chłopka-roztropka, a nie dla naukowca, który podpiera się badaniami. Tylko że przecież oni dziś mówią to samo.
Najpierw nieśmiało, teraz coraz głośniej, polscy epidemiolodzy zaczęli się powoływać na badania dowodzące, że na dworze zakazić się w zasadzie nie można. Najobszerniejsze wykonali niemieccy wirusolodzy, ale również z innych krajów płyną podobne komunikaty. I co? I nic. Rząd, kiedy przychodzi do nakładania kolejnych obostrzeń, potrafi to robić z dnia na dzień, rujnując choćby właścicieli stoków narciarskich. Tymczasem kiedy można bezsensowny obowiązek zlikwidować, czekamy i nie wiadomo, kiedy się doczekamy. Może za tydzień. Może za miesiąc. A może nigdy.
Ba, jeszcze całkiem niedawno policja chwaliła się, że nałożyła jednego dnia 6,5 tysiąca mandatów za brak maseczki albo za jej niewłaściwe noszenie. Słuchając tego, człowiek zaczyna sądzić, że chodzi właśnie o te pieniądze, które mogą zasilić dziurawy budżet. Choć, mówiąc serio, sprawa jest znacznie głębsza. Jest to wyraz filozofii rządzenia pod hasłem: lepiej zabronić, niż zezwolić. Po co podejmować ryzyko? Najlepiej ze wszystkich stron się zabezpieczać i na wszelki wypadek nie wychodzić przed szereg. Tak działa większość urzędników w Polsce, a każda partia, idąc na wybory, obiecuje, że to zmieni.
Autor jest publicystą, scenarzystą, satyrykiem