Tę pierwszą toczą żołnierze na polu walki. Drugą – politycy w sferze medialnej. Wojskowi starają się zdobyć lub odzyskać terytorium, zaś politycy chcą wzmocnić albo osłabić wolę walki tej czy tamtej strony. W jednej sferze decydują pociski, a w drugiej słowa. Nie zakładajmy jednak, że słowa i pociski mają ze sobą mało wspólnego. Zwłaszcza gdy chodzi o sprawy nuklearne.
Czytaj więcej
Nie daliśmy się jako Polacy zastraszyć dyktatorowi. Mimo że na ukraińskie miasta spadają dziesiątki rakiet, a na skutek aneksji samozwańczych republik wojna nabrała nowej, bardziej niebezpiecznej dla świata dynamiki, to jesteśmy tu nad Wisłą wolni od paniki.
Wielu komentatorów traktuje groźby użycia broni masowej zagłady jako część kampanii propagandowej Putina, którą trzeba zignorować. Wojskowi jednak traktują te groźby poważnie. Dlaczego? Cztery dekady temu najmniejszy atak atomowy musiał się spotkać z nuklearnym odwetem i powszechną zagładą. Dziś mamy antyrakietowe systemy obronne, które dają nadzieję na uniknięcie powszechnej zagłady. Ponadto mamy pociski nuklearne krótkiego zasięgu, których użycie nie musi prowadzić do wojny globalnej. Na ograniczony atak atomowy można odpowiedzieć w sposób konwencjonalny, nie decydując się na „scenariusz zero”.
Jest jednak groźba eskalacji, która wojskowym spędza sen z oczu. Bo każde użycie broni atomowej spowoduje powszechną panikę, na którą politycy muszą reagować. W sytuacji nuklearnego kryzysu decyzje trzeba podejmować szybko, a wyćwiczone scenariusze nie zawsze się sprawdzają. Emocje biorą górę nad rozumem i trafność podjętych decyzji może decydować o przyszłości świata. Stąd Zachód tak ostrożnie, by nie powiedzieć miękko, walczy z Putinem i unika bezpośredniej wojskowej konfrontacji.
Czy zatem na groźby Putina nie należy odpowiedzieć: sprawdzam!? Propaganda sugeruje postawę twardziela, lecz prawa wojny potwierdzają słuszność obranego kursu samoograniczania. Wojskowa pomoc dla Kijowa powoli, lecz pomaga skutecznie odpierać rosyjską inwazję. Na słowne szantaże Kremla Zachód się nie nabiera. W przeciwieństwie do sytuacji sprzed czterech dekad nie mamy na ulicach Europy miliona demonstrantów protestujących przeciwko amerykańskim pershingom. Gdy jednak zdesperowany Putin zdecyduje się użyć pocisków nuklearnych przeciwko Ukrainie, to wszystko stanie się możliwe i trzeba takiemu scenariuszowi zapobiec. Nadzieja, że znajdzie się jakiś rosyjski generał, który odmówi wykonania rozkazu prezydenta, może się okazać złudna. Nadzieja, że Chiny powstrzymają Rosję, też może być naiwna. Nie dajmy się uwieść opowieściom o „lokalnej” wojnie nuklearnej przy użyciu taktycznych pocisków jądrowych. Każde użycie broni atomowej ma skutki strategiczne i to tłumaczy słowa prezydenta Joe Bidena o armagedonie.