Polscy politycy przyzwyczaili George’a W. Busha, że może ich traktować jak kelnerów. Nie dziwi więc, że Ameryka pogroziła nam palcem, kiedy nowy rząd zaczął stawiać żądania, nim podejmie jakiekolwiek zobowiązania w sprawie budowy elementów tarczy antyrakietowej.
„Potrzebujemy was w Iraku”, „Jesteście niezbędni w Afganistanie” – mówił Bush. Co na to nasi politycy? Bez mrugnięcia okiem, nie mówiąc już o jakiejkolwiek refleksji, odpowiadali: „Meldujemy się na rozkaz. Co możemy zrobić?”.
Bush był rad, gdyż jedyny dowód wdzięczności, którego nasi mężowie stanu oczekiwali, to uścisk dłoni w świetle kamer. I tego amerykański prezydent im nie skąpił. Dlatego Bush miał prawo sądzić, że nie pytając o koszty i sensowność działań, Polska się zgodzi także na budowę tarczy antyrakietowej. Ale ekipa Donalda Tuska nie chce już robić za kelnera. I dobrze. Tym bardziej że sam projekt jest kontrowersyjny.
Po pierwsze, Iran – główne zagrożenie, którego obawiają się Amerykanie – jako państwo zaliczone przez Busha do osi zła ma przed sobą co najmniej kilka lat intensywnej pracy, jeśli poważnie myśli o budowie systemu międzykontynentalnej rakiety balistycznej. Jest więc czas na działania dyplomatyczne i na negocjacje, by powstrzymać wyścig zbrojeń. Do podjęcia takich kroków zachęcają Busha nawet neokonserwatywni eksperci i politycy. Tyle że prezydent USA jest na nie głuchy.
Postawa opozycji pisowskiej nie jest przejawem dumy, ale politycznej naiwności