Demokracja bez wolności to jak piwo bez piany albo – jak powiadano w czasach słusznie minionych – „szynka roślinna w aerozolu". Albo jeszcze gorzej, bo gdy kwestionujemy wolność, demokracja staje się atrapą, jak „demokracja ludowa" w tamtych mrocznych czasach, jak putinowska „demokracja suwerenna" czy „demokracja chrześcijańska" naszego podobno przyjaciela Orbána. Niech więc żyje wolność! „Nie ma wolności dla wrogów wolności", jak już dawno napisał nieoceniony Wolter.

Istotą demokracji jest więc wolność. Wolność dla każdego i po równo, także dla mniejszości. Nie tylko dla opozycji, która po wyborach może stać się rządzącą większością, ale i grupek, które rządzić nie będą, ale każda chce mieć swoje pięć minut i wykrzyczeć, co jej leży na sercu. To jest tak, jakbyśmy zaprosili do wspólnego zamieszkania wielobarwne, lecz wrzaskliwe towarzystwo, nawet egzotycznych uchodźców. Wszystkich szanujemy, uważamy, że mają prawo robić, co im się podoba, i wierzyć, w co im przyjdzie do głowy, ale też oczekujemy tolerancji dla naszych przekonań. Tymczasem każda mniejszość chce donośnie wyrazić swoją prawdę i ekspresyjnie afirmować swoje istnienie. Przecież wolność daje nam to prawo. Przecież w wolności nie istnieje represyjna hierarchia ustalająca raz na zawsze, czyja prawda jest prawdziwsza i czyja wiara najwierniejsza. Skoro wszystkie prawdy są jednakowo warte, to każdą prawdę podamy w wątpliwość.

W efekcie większość zaczyna czuć się cokolwiek nieswojo i coraz bardziej żałuje lekkomyślnej decyzji o wolnościowej wszechtolerancji. Jeśli tak, to z kolei mniejszości czują się dyskryminowane i w imię wolności odwołują się do właściwych instytucji. Te czynią swoją powinność i demokracja liberalna niepostrzeżenie zmienia się w represyjną.

„Czego prawo nie zabrania, tego wstyd zakazuje" – napisał już wieki temu Seneka. Dlatego demokracja liberalna umiera wraz z poczuciem skromności. A wrogom demokracji jakiejkolwiek udaje się zebrać coraz liczniejsze rzesze entuzjastycznych grabarzy.