Szesnaście zamkniętych miast, wstrzymane loty rejsowe do i z Państwa Środka, zamknięte fabryki i urzędy – to krajobraz Chin po tym, gdy koronawirus z Wuhan stał się epidemią. Ten tydzień będzie wyglądał podobnie. 14 miast i prowincji zapowiedziało, że jeszcze co najmniej przez tydzień znajdujące się tam firmy nie będą działać. Jak wyliczyła agencja Bloomberg, regiony te odpowiadają za 69 proc. chińskiego PKB. Chiny to największy producent dóbr przemysłowych na świecie, a obywatele Państwa Środka są podstawą branży turystycznej (277 mld dol. wydanych w 2018 r.). Największe globalne marki mają w tym rejonie świata swoje fabryki – jedne nie pracują, inne nie eksportują, bo istnieje obawa, że wysyłka towarów z Chin może przyspieszyć propagację wirusa.
Jeśli więc Pekin ma problem, to reszta świata też go może mieć. Chińska gospodarka bez wątpienia ucierpi na epidemii. Przy tak ścisłych powiązaniach handlowych ucierpieć mogą też światowe potęgi. Analitycy agencji ratingowej Moody's twierdzą nawet, że istnieje prawdopodobieństwo, że właśnie jesteśmy świadkami początku wielkiej recesji. Swoją teorię wywodzą z wzajemnej, historycznej korelacji cen metali przemysłowych i globalnym wzrostem. Gdy te pierwsze się załamują, załamuje się również tempo rozwoju światowej gospodarki. A rynek metali dotknęła właśnie spektakularna przecena. I nic dziwnego, jeśli fabryki stoją, nie potrzebują surowców do produkcji.
Wirus z Wuhan przynieść więc może dwie epidemie. Jedną zdrowotną, drugą gospodarczą. Trudno powiedzieć, która jest gorsza. W pierwszym przypadku ciężko ocenić, gdzie kończą się naukowe fakty, a zaczyna panika. Z jednej strony śmiertelność 2019-nCoV nie jest wyższa niż grypy, z drugiej rozprzestrzenia się on wyjątkowo szybko po całym świecie, co zwiększa poczucie zagrożenia. Jesteśmy więc rozpięci między rozsądkiem i strachem. A strach też potrafi być epidemią. I może prowadzić do gospodarczych kryzysów.
Gdyby faktycznie epidemia 2019-nCoV doprowadziła do gospodarczej zapaści, byłby to powrót do systemu zależności, o którym zdążyliśmy już zapomnieć. Kryzysy XXI w. ludzkość zawdzięczała przecież sobie i zwykle były to bańki inwestycyjne – a to na rynkach akcji, gdy ich wyceny odrywały się od rzeczywistej kondycji spółek, a to kreując wymyślne toksyczne instrumenty finansowe czy pokrywając rozbuchane wydatki państw za pomocą coraz większych długów.
I tak miało być przecież i tym razem. Obecna, wyjątkowo długa, hossa na globalnych rynkach kapitałowych z każdym miesiącem zwiększa ryzyko zapaści. Nierówności majątkowe rosną bez poważnych społecznych konsekwencji. A co, jeśli tym razem źródłem kryzysu – bo większość ekonomistów nie wątpi, że prędzej czy później nadejdzie – będą nie giełdy, inżynieria finansowa czy nadmierne zadłużanie się, ale natura?