To już jest „twarde lądowanie"

W USA rząd i Fed przestały się cackać i ostro ruszyły na wojnę z recesją. Nawet po niespodziewanym dzisiejszym cięciu o 0,75 pkt proc. bank centralny ma w zanadrzu jeszcze ok. 300 pkt bazowych obniżek stóp procentowych, z których – wiele na to wskazuje – w najbliższym czasie zamierza jeszcze skorzystać. I ten argument – bez wątpienia – ma swoją wagę. Nie na tyle jednak dużą, by powstrzymać osuwanie się giełdy i ucieczkę inwestorów w stronę wysokiej jakości aktywów obciążonych małym ryzykiem, ale też dających niską stopę zwrotu.

Aktualizacja: 22.01.2008 19:34 Publikacja: 22.01.2008 19:26

Nie bez powodu rynek całkowicie zlekceważył "pakiet stymulujący", zapowiedziany przez prezydenta Busha. Inwestorzy potrafią liczyć. A w tym wypadku rachunek jest prosty. "Pakiet podatkowy" wart 140 mld dol. zestawiony z szacowanym na ok. 360 mld dol. ubytkiem w wydatkach konsumpcyjnych w latach 2008 – 2009, po spadku wartości aktywów, uszczuplających "bogactwo" potencjalnych konsumentów, to przecież ledwie kroplówka. Na dodatek dość kosztowna dla budżetu.

Inwestorzy mają też dostęp do statystyk, które pokazują, że w 2001 r., kiedy w trakcie kryzysu rząd zastosował podobny manewr podatkowy, skokowy przyrost wydatków szybko dokonał żywota, bo wyczerpał się po ok. pół roku. Co gorsza – stopa oszczędności w USA sięgała wówczas 1,5 proc. dochodów rozporządzalnych. Dziś nie przekracza 0,5 proc.. A to znaczy, że obniżone podatki mogą pójść nie tyle na finansowanie zrewitalizowanego konsumpcyjnego rozpasania, ile raczej na spłatę długów.

Szanse na uniknięcie recesji w Stanach są dziś naprawdę niewielkie. Kryzys zaufania na rynku międzybankowym co prawda ustąpił. Przywrócono płynność, banki pożyczają już sobie pieniądze. Krótkie rynkowe stopy procentowe spadły bliżej stóp oficjalnych. Ale co z tego, skoro poprzez zmianę wyceny aktywów i inną, bliższą realiom, wycenę ryzyka, zainfekowana już została sfera realna? Bardzo trudno będzie to teraz odwrócić.

Twarde lądowanie gospodarki amerykańskiej nie było dotąd podstawowym scenariuszem rozwoju sytuacji makroekonomicznej na świecie. Nie było też podstawowym scenariuszem dla naszej gospodarki. W prognozach średniookresowych na świecie i u nas dominował umiarkowany optymizm.

I chociaż ekonomiści zastrzegali, że tempo wzrostu gospodarczego, poziom kursu złotego, inflacja zależą w jakimś stopniu od warunków w otoczeniu makroekonomicznym polskiej gospodarki, to bazowe scenariusze budowali jednak na wariancie przełamania stagnacji w USA już w drugiej połowie roku.

Obecnie pora ten bazowy scenariusz nieco urealnić. Recesja w Stanach, przez co rozumieć należy spadek tempa wzrostu poniżej 1 proc. i wzrost inflacji konsumpcyjnej powyżej 5 proc., oraz wzrost bezrobocia powyżej 6 proc. – zepchnęłaby tempo wzrostu w UE poniżej 1,5 proc. w latach 2008 – 2009.

Dotychczasowe oznaki umiarkowanego narastania nierównowagi makroekonomicznej (wolniejsze tempo wzrostu, wyższa inflacja, deficyt na rachunku bieżącym) i mikroekonomicznej (10 – 12 proc. wzrost ULC) w Polsce, zyskałyby w takiej sytuacji dodatkowy mocny impuls. W przypadku recesji w Stanach nasze średniookresowe prognozy wzrostu powinny zostać zrewidowane do ok. 3 proc., prognozy kursowe przesunięte o 10 – 20 groszy wobec euro i dolara (sięgając odpowiednio poziomów 3,70 – 3,80 i 2,60 – 2,70), prognozy średniorocznej inflacji dla lat 2008 – 2009 powinny być podniesione do (odpowiednio) 4,0 i 3,8 proc., prognozy stopy bezrobocia muszą zaś powrócić w regiony dwucyfrowe.

Nie jest to jeszcze tragedia. Nie trzeba jednak chyba tłumaczyć, jak bardzo te niekorzystne zmiany w lokalnym środowisku makroekonomicznym, stymulowane przez sytuację na rynku globalnym, pogorszyłyby warunki do przeprowadzenia planu naprawy finansów publicznych poprzez głębokie zmiany na rynku pracy i deregulację gospodarki. Biednemu wiatr zawsze w oczy.

Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu

Nie bez powodu rynek całkowicie zlekceważył "pakiet stymulujący", zapowiedziany przez prezydenta Busha. Inwestorzy potrafią liczyć. A w tym wypadku rachunek jest prosty. "Pakiet podatkowy" wart 140 mld dol. zestawiony z szacowanym na ok. 360 mld dol. ubytkiem w wydatkach konsumpcyjnych w latach 2008 – 2009, po spadku wartości aktywów, uszczuplających "bogactwo" potencjalnych konsumentów, to przecież ledwie kroplówka. Na dodatek dość kosztowna dla budżetu.

Inwestorzy mają też dostęp do statystyk, które pokazują, że w 2001 r., kiedy w trakcie kryzysu rząd zastosował podobny manewr podatkowy, skokowy przyrost wydatków szybko dokonał żywota, bo wyczerpał się po ok. pół roku. Co gorsza – stopa oszczędności w USA sięgała wówczas 1,5 proc. dochodów rozporządzalnych. Dziś nie przekracza 0,5 proc.. A to znaczy, że obniżone podatki mogą pójść nie tyle na finansowanie zrewitalizowanego konsumpcyjnego rozpasania, ile raczej na spłatę długów.

Opinie Ekonomiczne
Umowa koalicyjna w Niemczech to pomostowy kontrakt społeczny
Opinie Ekonomiczne
Donald Tusk kontra globalizacja – kampanijny chwyt czy nowy kierunek?
Opinie Ekonomiczne
Piotr Arak: Ewolucja protekcjonizmu od Obamy do Trumpa 2.0
Opinie Ekonomiczne
Robert Gwiazdowski: Repolonizacja, czyli reupartyjnienie gospodarki
Opinie Ekonomiczne
Bogusław Chrabota: Tusku, nie ścigaj się z Trumpem