Niedawno siostra poprosiła mnie, bym przejrzał tanie modele samochodów, bo jej auto popularnej marki, którym jeździ „od nowości”, dobiega już dwudziestki i co rusz coś w nim szwankuje. Gdy niedawno odmówiło posłuszeństwa i wymagało kosztownej naprawy, siostra dojrzała do jego zmiany. Poświęciłem weekend na przejrzenie ofert dilerów oraz ogłoszeń z „używkami”. I przeżyłem szok.
Czytaj więcej
Najsłabszy będzie pierwszy kwartał 2023 r., gdy skalę kryzysu i trudną sytuację konsumentów pogorszy zakończenie obecnej formy wakacji kredytowych
Ceny wystrzeliły od czasu, kiedy niemal pięć lat temu sam zmieniałem samochód. W ówczesnej cenie nowego kombi z segmentu C, czyli samochodu klasy średniej, jak Golf czy Megane, można dzisiaj kupić co najwyżej auto z oczko niższego segmentu, i to dwuletnie – z przebiegiem rzędu 20 tys. km. Słowem, w cztery lata nowe auta z silnikami spalinowymi podrożały mniej więcej o połowę, przy skumulowanej inflacji w tym czasie rzędu 33 proc.
Wygląda na to, że także w nadchodzącym roku ich ceny znów wyprzedzą ogólny poziom inflacji. Według prognoz pójdą w górę o ok. 10 proc. Nowe samochody staną się jeszcze mniej dostępne. Tym bardziej że cena kredytu mocno wzrosła w związku z inflacją.
Podwyżki cen aut po pandemii wymusił znaczny wzrost stawek surowców. Jest też inny ważny powód: w interesie producentów jest maksymalne zamortyzowanie gigantycznych wydatków poniesionych na ulepszanie technologii silników spalinowych, skoro już w 2035 r. zejdzie ona ze sceny w Europie. Mające przed sobą przyszłość samochody elektryczne – owszem – coraz częściej pojawiają się na naszych ulicach, ale nadal są niemiłosiernie drogie. Nowe e-auto z segmentu C to wydatek rzędu 180 tys. zł, a najtańsze, jakie znalazłem, z segmentu oczko niżej (B) kosztuje ok. 100 tys. zł.