Prawdziwe ekonomiczne zagrożenie widzą tylko nieliczni, zdolni wznieść się ponad bieżące strachy. Brak węgla? Zawsze można zbierać chrust. Inflacja? Putinflacja, która już wkrótce sama gwałtownie spadnie, wystarczy zacisnąć zęby i cieszyć się najtańszą w Europie benzyną. Oprocentowanie? Wziąć wakacje kredytowe. Recesja? Jaka recesja, mamy wzrost gospodarczy, którego zazdrości nam cały świat. A jeśli nawet w końcu roku PKB spadnie, to przecież chodzi tylko o wymyślony przez ekonomistów fetysz. Nie warto się tym przejmować, tak jak nie warto się przejmować brakiem pieniędzy z KPO… W końcu, jak twierdzą wybitni mędrcy, chodzi o coś tak mało ważnego, jak leżące na ulicy 20 groszy.
Prawdziwe zagrożenie czai się gdzie indziej. Ze swej cuchnącej siarką jaskini wypełza właśnie śmiertelny wróg Polski, czyli euro. Widać już jasno, że Niemcy chcą nam je znienacka narzucić, korzystając z zamieszania wywołanego wojną. To nie przelewki, to egzystencjalne zagrożenie dla narodu. Jak przeczytaliśmy w kilku wywiadach, euro to narzędzie służące zabraniu nam niepodległości, a w dalszej kolejności obrabowaniu nas i powstrzymaniu polskiego cudu gospodarczego, który wywołuje taką panikę w Berlinie.
Prezes NBP poszedł jeszcze dalej w demaskowaniu groźnego spisku. W jego opinii wszystko to, co się obecnie dzieje, to tylko elementy szatańskiego planu zmuszenia Polski do wprowadzenia euro. Wymyślona pandemia, trujące szczepionki z czipami do śledzenia ludzi, napad Putina na Ukrainę, krytyka NBP, prowokacja na molo w Sopocie, spekulacyjny wzrost cen gazu, ropy i węgla, sztucznie wywołana susza… teraz to wszystko składa się w sensowną całość. Nie można też wykluczyć, że w spisku na rzecz zmuszenia Polski do natychmiastowego przyjęcia euro uczestniczą ukryci wśród nas reptylianie. Na szczęście tej wiadomości prezes nam oszczędził, pewnie po to, żebyśmy nie wpadli w panikę.
Na szczęście wtedy, kiedy my śpimy, rządzący czuwają i przygotowują kraj do odparcia agresji. Knujący pajęczą sieć stratedzy w Berlinie nadal sądzą, że nagłe wprowadzenie w Polsce euro da się zrobić metodą blitzkriegu… Niedoczekanie ich. Po cichu, starannie i konsekwentnie przygotowaliśmy się do odparcia zdradzieckiego ataku. Skutecznie udało się podnieść inflację do poziomu ponaddwukrotnie wyższego niż tzw. wartość referencyjna wymagana od krajów przystępujących do strefy euro (dopiero teraz rozumiemy, co naprawdę miał na myśli szef NBP, mówiąc, że boi się „zbyt niskiej inflacji”). Złotego już udało się osłabić „ułańską szarżą”, teraz czekamy na dalsze konsekwencje. W tym samym czasie rząd pokrzyżował niemieckie plany, destabilizując finanse publiczne: deficyt wyniesie pewnie w tym roku co najmniej 6 proc. PKB (dozwolone 3 proc.), a stopy procentowe 10-letnich obligacji są już niemal dwukrotnie wyższe od dozwolonego poziomu i nadal rosną.
Gorzko się Berlin rozczaruje, jak spróbuje swojego blitzkriegu. Nawet jeśli skutkiem jakiegoś szachrajstwa uda mu się doprowadzić do tego, że Polska zgodzi się wprowadzić euro, dzięki skutecznej polityce rządu i NBP przez następne 10 lat i tak będzie to niemożliwe. Bo nie pozwolą na to wskaźniki gospodarcze.