Wszyscy się zgadzamy, że nadmierna inflacja to ekonomiczne zło. Wzrost cen, który powoduje istotny spadek siły nabywczej pieniądza, godzi też w bank centralny, którego szczególną troską jest dbałość o wartość pieniądza. Zatem gdy inflacja „dobiera się do naszych portfeli”, pojawia się wiele publikacji, które alarmistycznym tonem reagują na to zjawisko. Problem jednak w tym, że na ogół nie rozumie się kwestii zasadniczej: różnicy między zjawiskiem a jego miarą i myli się te dwa pojęcia. W przypadku utytułowanych uczonych jest to zasadniczy błąd metodologiczny.
Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że inflacja to szczególne zjawisko, będące procesem wzrostu cen. Podstawową, bezpośrednią jej przyczyną jest zwykle – i także w naszym przypadku – wzrost kosztów przedsiębiorców, który wynika głównie z przyczyn zewnętrznych, np. – i tak jest w naszym przypadku – ze wzrostu cen paliw i innych nośników energii, surowców i półproduktów. Przyczyną może być też wzrost płac, który rozkręca tzw. spiralę płacowo cenową. Istotnym czynnikiem może być też deprecjacja własnej waluty, o skomplikowanych uwarunkowaniach zarówno wewnętrznych, jak i powiązanych z tym, co dzieje się na międzynarodowych rynkach finansowych. Powoduje ona bezpośredni wzrost cen wszystkich dóbr importowanych, a znaczna część kosztów wytwarzania jest silnie uzależniona od importu. Ale inflacja może być też powodowana przez nieoczekiwane zdarzenia takie jak napaść Rosji na Ukrainę –przyjęło się nazywać takie zdarzenia „czarnymi łabędziami”. Powodują one, że wszelkie prognozy stają się bezużyteczne.
Proces to ciąg następujących po sobie drobnych zmian zachodzących w krótkich okresach. Proces zmian cen jest mierzony za pomocą wskaźników inflacji przez podzielenie aktualnej wartości określonego koszyka dóbr przez wartość tego samego koszyka w okresie wcześniejszym, który określa się jako „bazę” pomiaru. Bazą jest wartość koszyka w analogicznym miesiącu poprzedniego roku. W ten sposób otrzymujemy co miesiąc roczne wskaźniki inflacji określane jako r/r (rok do roku).
Czytaj więcej
W czerwcu inflacja ponownie przyspieszyła. Ceny towarów i usług konsumpcyjnych wzrosły o 15,6 proc. rok do roku, po 13,9 proc. w maju, najbardziej od marca 1997 r. W tych danych widać jednak powody do optymizmu: presja na wzrost cen zaczyna słabnąć.
Wskaźnik inflacji mierzy skumulowane skutki zmian, jakie miały miejsce w ciągu roku, a mogły to być zmiany zarówno o charakterze inflacyjnym, jak i deflacyjnym, wskaźnik jest swego rodzaju „wypadkową” trwającego przez rok procesu. Np. w lutym br., wskaźnik inflacji wyniósł 108,5 proc. podczas gdy w styczniu było 109,4 proc. Po odjęciu 100 mamy to, co nazywane jest inflacją: 8,5 proc. i 9,4 proc. – to procentowy przyrost średniej ceny koszyka dóbr w ciągu roku. Niezbyt kompetentni mądrale, komentatorzy - co żenujące, także z tytułami profesorskimi - podnieśli larum, że „ inflacja co prawda spadła, ale nadal utrzymuje się na wysokim poziomie”, a niektórzy lamentowali, że „w lutym ceny wzrosły o 8,5 proc.”. Oczywiście takie twierdzenia to nonsens, bo w lutym ceny nie wzrosły lecz spadły, nie było inflacji lecz deflacja. O tym, jak przebiega proces inflacji, mówi bowiem wskaźnik, w którym bazą jest poprzedni miesiąc, określany jako m/m. Ten wskaźnik w lutym wyniósł 99,7 proc., co oznacza deflację -0,3 proc., podczas gdy w styczniu w stosunku do grudnia poprzedniego roku było 1,9 proc. A więc ceny spadły – i stało się to po raz pierwszy od sierpnia 2020 r. Mieliśmy więc podstawy do oczekiwań stabilizacji cen – co prawda na podwyższonym poziomie, ale już przestały rosnąć, inflacja wygasła.