Sięgając po władzę, głosili przecież, że oddadzą Polakom pieniądze zgromadzone w tych funduszach. Po latach, zamiast zrealizować te obietnice, uciekają się do taktyki pokazanej w przytoczonej na wstępie historyjce. Nie tyle oddają, ile zabierają, nie prywatyzują, ale nacjonalizują, nie porządkują systemu emerytalnego, lecz go demolują. Problem tylko w tym, czy takie rewelacje wytrzymają wyborcy, którzy liczyli na uczciwe rozwiązania zapewniające godziwe emerytury.
Czytaj także: Likwidacja OFE. Co rząd zrobi z pieniędzmi Polaków
Rząd stawia nas między Scyllą a Charybdą. Decyzja, do której jesteśmy zmuszani, jest trudna i jednocześnie fatalna. Jeśli wybierzemy IKE, z dnia na dzień ginie z naszych kont 15 proc. oszczędności. Jeśli wybierzemy ZUS, wyparuje nam prawo do ich dziedziczenia. Zapewnia nas także, że wszystko jest uczciwe i nie ma celu fiskalnego. Fundusz emerytalny przekształca się bowiem w fundusz inwestycyjny. Pobranie zaś 15 proc. jest jedynie swego rodzaju opłatą za historyczne przekształcenie instytucji, w której znajdują się nasze konta. „Niewielką" zresztą, bo tylko ok. 20 mld złotych. Prawda, że zabawne?
Nie zastanawiamy się zatem, że to w istocie pierwsza „reforma" OFE, na której klient faktycznie straci. Tym zaś, którzy mają kłopoty, aby zrozumieć, skąd ten pośpiech, wyjaśnień udzielił prezes Polskiego Funduszu Rozwoju Paweł Borys. Tłumaczy on, że lepiej opodatkować to teraz, bo za jakiś czas ktoś może wpaść na pomysł,
by wprowadzić wyższą opłatę. Czyli, wiecie, rozumiecie, drodzy rodacy: przyjdzie gorszy rząd i zabierze znacznie więcej niż my. Nic innego nie pozostaje, jak wierzyć na słowo. Chociaż tu i ówdzie już słychać o możliwości wprowadzenia kolejnej daniny dla tych, którzy przed emeryturą będą chcieli zabrać swoje pieniądze.