Pamiętam zażartą dyskusję, jaką toczyłam ze znajomymi kilka lat temu, gdy ruszał program 500+. Spadły na mnie gromy, że ja – matka trójki dzieci – nie popieram wspierania rodzin. Ale to nie tak. Cała wiedza, jaką zebrałam na ekonomicznych studiach, jasno wskazywała, że program jest źle skonstruowany.
Minęło kilka lat od uruchomienia 500+ i można pokusić się o małe podsumowanie. Do rodzin uboższych trafia zaledwie kilkanaście procent kosztów programu. Do rodzin o wysokich dochodach dwa razy tyle. Bez wprowadzenia kryterium dochodowego sposób redystrybucji tych potężnych kwot, jakie płyną na 500+, się nie zmieni.
Pytanie zresztą, jaki jest cel programu: wzrost dzietności czy redukcja ubóstwa. Dane potwierdzają, że redukcja ubóstwa rzeczywiście w Polsce nastąpiła i to jest bardzo dobra informacja. Tylko czy jest to wyłącznie zasługa 500+? I czy skala redukcji ubóstwa nie byłaby wyższa przy bardziej efektywnej redystrybucji środków z programu?
Skoro więcej pieniędzy trafia do osób zamożnych, to może się okazać, że skala nierówności w Polsce zamiast się zmniejszać – wzrośnie. Nie do końca wiadomo też, na co trafiają pieniądze z 500+. Zapewne część tam, gdzie powinna: uzupełniają wydatki na zdrowie dzieci, edukację, rozwój pasji i talentów. Część na zwykłą konsumpcję, odciążenie rodzin w codziennych sprawach oraz na spłatę zobowiązań finansowych. Ale są też rodziny dysfunkcyjne i tam pieniądze z 500+ do dzieci nigdy nie trafią.
Idąc dalej, program 500+ przyczynił się do niekorzystnych zmian na rynku pracy. Spadła aktywność zawodowa kobiet. Gros z nich do pracy już nigdy nie wróci. Żeby zwiększyć dzietność, a jednocześnie wspierać kobiety na rynku pracy potrzebne są długofalowe, systemowe rozwiązania. Tu jednak wpadamy w błędne koło: duże koszty realizacji programu 500+ sprawiają, że na te działania może po prostu zabraknąć pieniędzy.