Wchodzi sobie spokojny obywatel do sklepu, patrzy na ceny i łapie się za głowę. „Rozbój w biały dzień... ratunku!" – chciałby krzyknąć. Ale kiedy rozgląda się dokoła, szukając pomocy, nagle zza półek wyskakuje zamaskowany jegomość i groźnie potrząsa bronią. Patrzy obywatel, patrzy... i oczom nie wierzy. Toż to nie żaden oprych, ale nasz sympatyczny minister finansów Tadeusz Kościński! „Jest inflacja, oddawaj pieniądze" – powtarza minister. „Jak to, przecież premier mówił, że rząd będzie nas bronić... A tarcza inflacyjna?" – jęczy przerażony obywatel. „Tarcza, tarczą, ale w budżecie nie starcza" – zrzędzi ironicznie minister, lecz zaraz potem grzecznie wyjaśnia, że budżetowi się te pieniądze po prostu należą, bo podatki trzeba płacić. Także ten ukryty podatek, który ekonomiści nazywają inflacyjnym.
Czy to prawda, że inflacja jest rządowi na rękę? I że budżet na niej zarabia? I tak, i nie.
Owszem, na krótką metę interes jest znakomity. Jeśli ludzie nie spodziewają się wzrostu inflacji, spokojnie patrzą na przygotowany przez rząd budżet. Na przykład w budżecie na 2021 r. rząd zapisał, że inflacja wyniesie 1,8 proc. (tak też twierdził idący z nim ręka w rękę NBP). Potem rząd pokazał planowane wydatki: wzrost wydatków jednostek budżetowych o 5,5 proc. Znakomicie, to przecież oznacza, że pieniędzy będzie znacznie więcej niż w roku poprzednim, więc i płace budżetówki solidnie wzrosną. I to realnie, po odliczeniu inflacji.
No tak, ale dobry humor ludzi trwał tylko do czasu, kiedy inflacja sięgnęła niemal 8 proc., a zamiast spodziewanego wzrostu płac w większości budżetówki nastąpił ich realny spadek. Ale dobry humor ministra finansów nie opuścił. Bo skoro wszystkie towary mają znacznie wyższe ceny, niż zakładano, więc kupując je, płacimy również znacznie wyższy VAT. W efekcie tego wydatki są takie, jak zapisano, dochody znacznie wyższe, a deficyt niższy od założeń. Co pozwoliło już panu premierowi wystąpić z radosną nowiną, że budżet jest w znakomitym stanie – dzięki nadzwyczaj dobrej sytuacji gospodarczej kraju!
To jednak niejedyna korzyść, jaką rząd osiąga z inflacji. Bo wyższy poziom cen oznacza też, że spada realna wartość długu publicznego. Dług z przeszłości nominalnie się nie zmienia, za to rośnie nadmuchana wzrostem cen wartość PKB. A naiwniacy, którzy kupili obligacje skarbowe o stałym oprocentowaniu, tracą na tym, że pożyczyli rządowi pieniądze.