Osoby, które planują sfinalizowanie różnego rodzaju operacji związanych z nieruchomościami, często zapominają, że wiele z nich wywołuje określone skutki podatkowe. Ta niewiedza może być bardzo kosztowna, zwłaszcza gdy się okazuje, że o tym czy fiskus dostanie swoje, np. przy sprzedaży domu czy mieszkania, zdecydowało kilka miesięcy czy nawet dni. I nic nie dadzą tłumaczenia, że sprzedający nie zna się na przepisach podatkowych. Od dawna bowiem wiadomo, że nieznajomość prawa szkodzi.
Zupełnie inaczej sytuacja wygląda jednak wtedy, gdy obywatel wpada w pułapkę zastawioną przez samo państwo. W takim przypadku szanse na obronienie się przed podatkiem są coraz większe.
Potwierdzeniem jest jedno z najnowszych, precedensowych orzeczeń Naczelnego Sądu Administracyjnego z 21 stycznia 2020 r., z którego jasno wynika, że gdy podatnik zastosował się do rozwiązania rekomendowanego przez jednych urzędników, to inni nie powinni wyciągać z tego negatywnych dla niego skutków (sygn. akt II FSK 516/18, prawomocny).
Poplątane księgi
Spór dotyczył podatniczki, która postanowiła się upewnić, jakie będą podatkowe skutki jej poczynań. W tym celu wystąpiła o interpretacją podatkową. We wniosku wyjaśniła, że w lutym 2004 r. kupiła od swojej siostry zabudowaną nieruchomość. W momencie finalizowania transakcji obie były przekonane, że przedmiotem umowy jest nieruchomość, która jest w faktycznym władaniu rodziny, co najmniej od początku XX wieku.
Schody zaczęły się, gdy na jaw wyszły kwiatki w ewidencji. Okazało się, że według ewidencji gruntów i budynków miasta działki o wskazanych numerach przypisane są do sąsiedniej nieruchomości, a jako ich właściciel figuruje sąsiad. Działki sąsiada zgodnie z ewidencją miałyby być własnością podatniczki.