Afera z reprywatyzacją działek w Warszawie ukazuje, jaką patologię wyhodowało sobie państwo przez 25 lat, nie rozliczając się z PRL-owską przeszłością. Odpowiedzialne są wszystkie opcje polityczne rządzące po 1989 r. Mimo wielu deklaracji Polska jako jedyny kraj postkomunistyczny nie rozwiązała problemu reprywatyzacji. Zerwanie z socjalistycznym myśleniem dla wielu polityków z tzw. obozu postsolidarnościowego okazało się zbyt trudne.
Nie ma chyba wątpliwości, że medialne echa afery to dobry pretekst, by państwo pochyliło się nad problemem reprywatyzacji jeszcze raz. PiS dysponuje dziś wszelkimi środkami, aby go rozwiązać. Oczywiście nie od ręki, bo uwarunkowania polityczno-społeczne i ograniczenia budżetowe na to nie pozwolą. Powinny jednak zostać w jednolity sposób uregulowane wszystkie roszczenia wynikające z komunistycznego bezprawia.
Przed laty oszacowano, że łączne wydatki z tytułu odszkodowań dla byłych właścicieli, którzy stracili majątki z naruszeniem prawa, mogą sięgnąć co najmniej 70 mld zł. To porażająca suma, większa niż roczne wydatki na armię. Całościowa reprywatyzacja musiałaby zatem oznaczać spore miarkowanie wypłat (Zabużanie dostali po 20 proc. wartości utraconego mienia, na Węgrzech ograniczono się do 10 proc.), co pewnie dla zainteresowanych byłoby nie do zaakceptowania. Nawet przy redukcji wypłat są to nadal kwoty, których budżet nie jest w stanie wypłacić w ciągu roku czy dwóch. Dlatego rekompensata powinna zostać rozłożona na lata i wypłacana w formie obligacji. Byłby to proces długotrwały, ale miałby szansę raz na zawsze wykluczyć wszelkie patologie. Dzisiejszy sposób reprywatyzacji przez sądy jest kosztowniejszy dla państwa, bo wyroki nakazują zwrot całych roszczeń.
Na skutek nierozwiązania tej sprawy co pewien czas wybuchają afery, gorące społeczne spory i Polska regularnie traci wizerunkowo w oczach Zachodu.
Deklaracje reprywatyzacji padały w każdej kampanii wyborczej. Z czasem byłych właścicieli nieruchomości pozbawiono wszelkich złudzeń. Na własną rękę zaczęli szukać sprawiedliwości.