Bogusław Chrabota: Odszedł Jeff Beck, bohater rock’n’rolla

Odszedł Jeff Beck, trzeba więc coś napisać. Był historią i rówieśnikiem rocka.

Publikacja: 12.01.2023 15:09

Jeff Beck

Jeff Beck

Foto: AFP

Kiedy w 1966 roku Jimi Hendrix przyjechał do Anglii, pytany o przyczynę przyjazdu, powiedział, że chce na żywo słuchać bogów gitary - Erica Claptona i Jeffa Becka. Śmieszne to trochę, bo w 1966 roku Beck przecież jeszcze nic ważnego nie zagrał. Dopiero co wyrwał się ze szponów wampira wczesnego rock’n’rolla, jakim był w Screaming Lord Such (tak, miał rękę do gitarzystów) i dołączył, zastępując Claptona, do Yardbirds. Nie zagrał dotąd nic, z perspektywy późniejszych czasów ważnego, ale już był gwiazdą.

W Yardbirds akompaniował mu na basie Jimmy Page, który – kiedy było trzeba – przesiadał się na gitarę prowadzącą, co widać zresztą w słynnej scenie w „Powiększeniu" Antonioniego (1966). Scena jest tak słynna, bo mający problemy ze wzmacniaczem Beck najpierw szturcha piec główką gitary, a potem teatralnie rozwścieczony rozbija pudło o podłogę i rzuca w tłum. Paradoks polega na tym, że scena ze zniszczeniem instrumentu jest dęta jak balon; Beck byłby ostatnim, kto by pozwolił sobie na taki wyczyn. Ani to jego temperament, ani obyczaje. Zrobił to tylko dlatego, że tak było w scenariuszu, pisanym zresztą pod inny zespół, a tym mieli być… The Who. Zaś lider The Who, Peter Townshend, rzeczywiście miał taki zwyczaj i co więcej, wprowadził ten chuligański wybryk na stałe do rock’n’rolla. Townshend wprowadził, Antonioni się zachwycił, ale zabrakło mu budżetu na gwiazdorski The Who. Wystarczyło na Yardbirds. I dobrze, bo w kolejnych dekadach historii rocka to muzycy tej ostatniej kapeli świecili większe triumfy, niż kolesie z The Who. Tak, później bezspornie, jednak w latach 60-tych jeszcze nie, dlatego Beck, tworząc swój nowy projekt, sięgnął właśnie po jednego z nich.

Czytaj więcej

Nie żyje legendarny gitarzysta Jeff Beck

W nagraniu pierwszej płyty Jeff Beck Group pod tytułem „Truth” uczestniczył najważniejszy wówczas perkusista świata, Keith Moon. W zespole śpiewał mało wówczas znany Rod Steward, na basie grała późniejsza gwiazda Led Zeppelin, John Paul Jones, a skład uzupełniał grający do dziś w Rolling Stones Ron Wood. Taka to była ekipa. Wydawało się, że skazana na sukces. Ale nie, po dwóch znakomitych płytach i nagraniu choćby epokowego „Beck’s Bolero”, zespół się rozpadł, a Jeff Beck rozpoczął karierę solową.

Czegóż w niej nie było. Najwięcej muzycznego eksperymentu, jak choćby jazzujący rock z Janem Hammerem – czesko-amerykańskim klawiszowcem w roli głównego partnera. Wszystko można było o tej muzyce powiedzieć, poza tym, że była komercyjna. W latach 80-tych zaczął grać również kawałki bardziej popularne, jak choćby słynny song „People Get Ready”, o podróżnych wsiadających bez biletu do pociągu zdążającego do Boga; uduchowiony gospel „The Impressions” z lat 60. Utwór jest rzeczywiście znakomity. Nie tylko dzięki absolutnie fenomenalnej grze Becka; równie wielkie wrażenie robi wokal towarzysza Jeffa z lat 60-tych, Roda Stewarda.

Po tym numerze Beck wstąpił do nieba absolutnej, światowej klasyki. W nagrywanych płytach nie uciekał od eksperymentowania, ale grał również komercyjnie, z różnymi artystami i gdzie popadło. Ale co najważniejsze, mimo otwarcia na komercję, nigdy, przenigdy nie otarł się o chałturę. Zagrać z Beckiem to był honor. Wiedzieli o tym jego najwięksi konkurenci, stąd liczne nagrania - choćby z Jimmym Pagem, czy Davidem Gilmourem. Każdy z nich wiedział, że Beck zagra absolutnie wszystko i absolutnie perfekcyjnie. Kto w to nie wierzy, niech odsłucha w jego wersji na YouTube arcydzieła The Beatles „A Day in The Live”. Beck całą skomplikowaną partię wokalną i instrumentalną gra po prostu na jednej, i to specjalnie nie przekombinowanej brzmieniowo gitarze.

Przy całej swojej wirtuozerii grał dość prosto, palcami. Nigdy nie używał kostki, a hasając po gryfie, zawsze kierował się zasadami ergonomii. Był mistrzem klarownego, jasnego dźwięku. Miał talent równy Hendrixowi, ale więcej szczęścia. Inwencję na poziomie dziecięciu Claptonów (jednostka innowacyjności w grze na gitarze), wyczucie melodii Petera Greena. Potrafił integrować bluesa z techno, a pop z hard rockiem. Umiał praktycznie wszystko.

Bywał w Polsce, miał być znowu, ale nic już z tego nie będzie. Zabrała go przypadkowa choroba, na dzień przed wielkim koncertem w Kinotece, podczas którego świętowaliśmy dziesięciolecie autora tego wspomnienia w redakcji Rz. Pośmiertnie można myśleć o nim wyłącznie w kategoriach pomnikowych, a ja osobiście wybaczam mu nawet koncertowanie z upadłą gwiazdą Hollywood – Johnnym Deppem. Jeff Beck po prostu taki był; to on robił muzykę. Choćby postawić go obok słonia, konia, czy Zenka Martyniuka. I tak zagrałby genialnie.

Kiedy w 1966 roku Jimi Hendrix przyjechał do Anglii, pytany o przyczynę przyjazdu, powiedział, że chce na żywo słuchać bogów gitary - Erica Claptona i Jeffa Becka. Śmieszne to trochę, bo w 1966 roku Beck przecież jeszcze nic ważnego nie zagrał. Dopiero co wyrwał się ze szponów wampira wczesnego rock’n’rolla, jakim był w Screaming Lord Such (tak, miał rękę do gitarzystów) i dołączył, zastępując Claptona, do Yardbirds. Nie zagrał dotąd nic, z perspektywy późniejszych czasów ważnego, ale już był gwiazdą.

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Muzyka popularna
Lady Blackbird, czyli nowa Nina Simone, gwiazdą Jazz Around Festival w Warszawie
Muzyka popularna
Shifty Shellshock, wokalista zespołu Crazy Town, nie żyje. Śpiewał wielki hit
Muzyka popularna
Cyndi Lauper zapowiedziała pożegnalny show w Polsce
Muzyka popularna
150 tys. fanów na występach Podsiadły i Taco Hemmingwaya. Dawid lepszy od Taylor Swift
Muzyka popularna
Popularny raper Travis Scott został zatrzymany przez policję