Z kolei jej mąż rotmistrz Antoni Bielecki walczył w kampanii wrześniowej, od granicy niemieckiej do Warszawy. Dostał się do niewoli. Był jeńcem oflagu Woldenberg, w dzisiejszym Dobiegniewie pod Szczecinem. Ocalał.
Jankiem i Adamem zaopiekowała się Rosjanka – Dunia, która mimo nędzy przygarnęła ich na kilka miesięcy. Później zamieszkali u dwóch Polek z Trembowli, nauczycielki i znajomej oficerowej, w pobliskim miasteczku Bolszaja Bukoń. Największym marzeniem Janka i jego małego braciszka było wówczas mieć tyle chleba, aby najeść się nim do syta... Ale i tak radzili sobie nie najgorzej. Jan nauczył się od miejscowych chłopców łowić ryby, do jego zadań należało też dbanie o opał. Uratowały ich paczki od cioci Anny Sikorskiej z Warszawy.
Kiedy po układzie Sikorski – Majski (30 lipca 1941), gen. Władysław Anders zaczął tworzyć polską armię, chłopcy, którym zagrażał dzieckij dom, pragnęli do niej dotrzeć. Nie było to z początku możliwe, ponieważ wcześniejsze starania, jakie podjął przez dwór szwedzki ich kuzyn, kawaler maltański, aby ich ściągnąć do Szwecji, oraz stosowna prośba złożona w ambasadzie sowieckiej zaowocowały nadzwyczajną opieką, czyli supernadzorem. Rodzina kawaleryjska była jednak silniejsza. Któregoś dnia, podczas burzy śnieżnej, pojawił się przysłany przez generała Rudnickiego ułan oraz Kazach z saniami. Przykryto dzieci burką i dowieziono do miasteczka Kokpekty. Spotkały tam księdza Tadeusza Fedorowicza, który dobrowolnie pojechał na zesłanie i przemierzając tysiące kilometrów, odwiedzał skupiska Polaków. To on udzielił Jankowi Pierwszej Komunii Świętej. Pozostawiona przez wysłannika gen. Rudnickiego spora suma – 7 tysięcy rubli – umożliwiła chłopcom dalszą drogę. Droga liczyła kilka tysięcy kilometrów i można by o niej napisać osobną opowieść.
Zaproszenie maharadży
Dwóch chłopców – dziewięcioletni i pięcioletni – zmierzało w jedynym wybranym kierunku: na południe. Wiedzieli, że tam tworzy się polskie wojsko. Wędrowali piechotą, jeździli koleją, ciężarówkami i innymi różnymi pojazdami, także z radzieckimi żołnierzami. Chłopcy wielokrotnie się gubili, musieli uciekać z pociągów w celu uniknięcia kontroli, nauczyli się przekupywać Sowietów. Niejednokrotnie bardzo chorowali. Jan – „mały polski panek”, jak go nazwano – odmroził sobie w syberyjskich warunkach nogę. Miał jednak nadal szczęście, bo trafił na lekarza, który mu nogę uratował przed amputacją, wykonując operację. Bez znieczulenia!
– Całe szczęście, że byłem przyzwyczajony do dyscypliny wojskowej, zahartowany dzięki ojcu – wspomina dziś Jan Bielecki, bez wchodzenia w szczegóły tej niezwykłej tułaczki, spokojnie zapalając papierosa. – Różnymi sposobami i drogami trafiliśmy w końcu do Taszkientu, do domu uchodźców. Tam Hanka Ordonówna gromadziła polskie dzieci. Zbierała je z ulic, dworców, przytułków i przewoziła do utworzonego ośrodka w Ashabadzie. Stamtąd trafiłem z bratem do Iranu, i dalej przez Afganistan, do Indii. A potem dostaliśmy się do Jamnagaru – księstwa, które nie należało do Indii Brytyjskich. Maharadża Jam Saheb of Navanagar zaprosił ponad tysiąc polskich dzieci, rozbitków wojennych. Do dziś jestem jemu wdzięczny za ocalenie.
Druty w obozie repatriacyjnym
Do maharadży przyjechali we wrześniu 1942 r. Przyjazny Polakom, wykształcony, światły, wielki patriota indyjski Jam Saheb of Navanagar, przewodniczył Radzie Książąt Indyjskich. Przez pewien okres reprezentował też Indie w ONZ. Polska nie była mu obca. Jako młody chłopak przebywał ze swoim stryjem w Szwajcarii; stryj przyjaźnił się z Ignacym Janem Paderewskim, często odwiedzał więc wielkiego artystę i gorącego patriotę. Nie pozostało to bez wpływu na przygarnięcie polskich dzieci w czasie wojny.