Cyrk Nobla literackiego

Literacki Nobel ma od ponad stu lat złą opinię i równie fatalną „prasę”. Większość uhonorowanych nie zasługiwała na ten laur, Czas ( jedyny bezbłędny arbiter) wymiótł ich nazwiska w niebyt. Wszelako gniew ekspertów (literaturoznawców), szyderstwa żurnalistów i pogarda twórców niczego nie zmieniają—dalej werdykty nonsensowne i sensowne mają się jak 8 : 2.Aż dziwne, że nagroda wciąż utrzymuje swój ogólnoświatowy prestiż.

Publikacja: 23.09.2012 16:00

Cyrk Nobla literackiego

Foto: Uważam Rze

Pisarstwo (tworzenie prozy i poezji) nie jest najstarszym zawodem świata (tak przynajmniejmówi porzekadło), ale bez wątpienia jednym wśród starszych, o czym mówią relikty z bardzo zamierzchłych czasów. Już szamani epoki jaskiniowej bazgrali na ścianach grot jakieś szyfry treściowe (cholera wie czy nie paraliterackie), a później pooooszło! Dla wszystkich literatów globu kultowym pradziełem sztuki jest staroegipski „Pisarz" (polichromowana wapienna figurka wysokości 53,7 cm, z Sakkary czasów IVlubVdynastii, około 2500 lat przed Chrystusem; Paryż, Luwr), aczkolwiek to raczej skryba dworski, nie zaś literat, co jednak nikomu nie przeszkadza mienić „Pisarza" symbolicznym godłem fachu. Identycznie ma się sprawa z najstarszym symbolem poezji i literatury kobiecej—z prześliczną „Poetką" (pompejańskie malowidło ścienne, I wiek naszej ery; Neapol, MuseoArcheologico), która być może jest tylko antyczną damą, nie twórczynią, wszelako starczy, że trzyma tabliczki i rylec, i że ma rozmarzony wzrok, by brano ją za poetessę tout court. Elity artystyczne (czy intelektualne w ogóle) nie mogą żyć bez swych kultowych ikon. Ryszard Legutko: „Współcześni intelektualiści wytworzyli sobie coś w rodzaju świeckiej religii, która ma swojego boga, swoich aniołów, swoje świętości, swoje dogmaty, a nawet sakramenty" („Nowe Państwo" nr 7/2004). Tymi „sakramentami" są nagrody wszelakiego rodzaju— literackie, filmowe, teatralne, telewizyjne, dziennikarskie, malarskie, rzeźbiarskie, muzyczne, et cetera. Jeśli chodzi o te pierwsze, to zbliża się właśnie ich globalny szczyt — w październiku wytypowany zostanie kolejny laureat Nobla literackiego, wręczanego od 111 lat (1901). Na wszystkich kontynentach robi się więc we wrześniu cztery rodzaje zakładów:

1. Europejczyk, czy ktoś spoza Europy?

2. Mężczyzna, czy kobieta?

3. Któryś z faworytów lansowanych przez media i wpływowe lobby, czy „outsider"?

4.Werdykt będzie prolewicową ekstrawagancją jury ( jak zazwyczaj w ciągu ostatnich dekad), czy hołdem dla kandydata realnie zasłużonego ( jak rzadko)?

Nietrafność werdyktów (bywa, że rażąca, wywołująca głośny skandal) jest od niepamiętnych czasów chroniczną przypadłością wszelakich nagród literackich. Bardzo często przyznanie takiej nagrody stanowi rezultat „zgniłego kompromisu", vulgo: tarć między członkami gremiów przyznających laur. Zupełnie jak w zamieszczonym niżej rysunku satyrycznym: kandydatury „przyniesione w teczce" kontra sprawiedliwość. Z własnego podwórka znamy liczne (coroczne) utyskiwania, szyderstwa bądź przekleństwa à propos. Wszelako wykpiwanie pseudoobiektywizmu jurorów nagród krajowych jest o tyle bez sensu, że kapituła Nobla (Komitet Literackiej Nagrody Nobla) robi błędy dużo gorsze—gorsze przez to, iżwerdykty mają rozgłos światowy.Ado tego robi je seryjnie — trafne werdykty to nie więcej aniżeli 20% laureatów. Gdyby trzeba było wskazać instytucję jeszcze głupszą pod tym względem aniżeli szwedzka Akademia, musielibyśmy wytknąć noblowski komitet Stortingu (norweskiego parlamentu), który przyznaje Pokojową Nagrodę Nobla. Niedawno przyznał ją debiutantowi Barackowi Obamie — za nic, literalnie nic, wyłącznie z nadzieją, że ten człowiek zrobi coś w przyszłości, ergo: dostał nagrodę za kolorową skórę. Tę samą nagrodę, której nie przyznano apostołowi pokoju, Mahatmie Gandhiemu, a przyznano (1973) duetowi Henry Kissinger i Le Duc Tho za kapitulancki pakt, wskutek którego komunistyczny Wietnam mógł zbrojnie napaść i całkowicie wchłonąćWietnam demokratyczny. Lecz wróćmy z Oslo do Sztokholmu, czyli do literatury:

Z czym to się je...

Literacka Nagroda Nobla ma prestiż międzynarodowy, mimo że nie przyznaje jej międzynarodowe gremium, tylko Szwedzi —sami Szwedzi—członkowie Akademii sztokholmskiej, będący pisarzami, poetami, krytykami, tłumaczami, filologami, literaturoznawcami etc. Jest ich 18 (Osiemnastu— pisze się dużą literą, jak Nieśmiertelnych francuskich Akademików); definitywnie głosować musi przynajmniej 12 spośród nich; całą procedurą wielomiesięczną (typowanie listy kandydatów) i ostateczną (nagroda) kieruje kilkuosobowy (5 lub 6 osób) Komitet — sztab Nobla Literackiego. Ten akurat fakt, że to „sami Szwedzi", nie jest krytykowany nigdzie, wszędzie bowiem znane są przekręty (koszmarne) międzynarodowych gremiów, tych kilkupaństwowych lub wielopaństwowych zespołów arbitrów, którzy rozdają nagrody muzyczne (o rozdźwiękach i targach wewnątrz jury, tudzież o lobbystach wokół jury, mogliby dużo powiedzieć znawcy kulis Konkursu Chopinowskiego), filmowe („—Ty głosujesz na ten film, my wtedy na tę aktorkę, a jak nie, to..."), teatralne, sportowe etc. Owa „sama szwedzkość" tylko raz w ciągu ponad 110 lat przyznawania nagrody wywołała skandal, roku 1974, gdy Nobla dano ex aequo Eyvindowi Olofowi Johnsonowi i Harry'emu Martinsonowi. Skandal nie dlatego, że obaj byli Szwedami, lecz dlatego, że obaj byli członkami... szwedzkiej Akademii przyznającej nagrodę! Oczywiście nie brali udziału w deliberowaniu, typowaniu i głosowaniu, jednak to nie uchroniłoKomitetu od zmasowanej krytyki—cały świat i cała Skandynawia z gniewu kipiały wprost. Renomowany szwedzki prozaik i historyk literatury, wykładowca Uniwersytetu Uppsala, Sven Delblanc, parskał, że werdykt jest „humorystyczny i hańbiący". Obaj laureaci tak się przejęli tą wrzawą, iż szybko umarli wskutek zawałów.

Niewielu laureatów przejęło się skandalami wokół werdyktów równie mocno. Notabene: sami laureaci wywoływali skandale (niektórzy nie przyjęli nagrody) i gorszące spektakle, bywało, że podczas ceremonii wręczania lauru. Norweg Knut Hamsun (autor „Głodu") przyszedł na uroczystość pijany „w trupa" (1920), zbeształ Akademików koszarowo–rynsztokowym słownictwem, po czym dopadł wiekową już pisarkę Selmę Lagerlöff, chcąc ją „przelecieć" przy wszystkich gościach, nie bez trudu go od niej oderwano. Jednak publiczność globalna (zwłaszcza eksperci) dużo bardziej jest zainteresowana skandalami okołojurorskimi (lobbing, łapówki, naciski biznesowe i polityczne, etc.), głównie werdyktowymi, to oczywiste. Trudno, by tych brakowało, podobnie jak trudno, by Akademia bądźKomitet nie robiły błędów (często grubych błędów) — od Starożytności wiadomo, że „tylko ten nie robi błędów, kto nic nie robi". W końcu decydują o Noblu nie bogowie, lecz ułomni ludzie.Wyboru dokonują głosując, co nie znaczy, że wewnątrz Akademii panuje idealna demokracja, gdyż — tak jak w każdej demokracji — są tam równi, równiejsi i najrówniejsi, Komitet zawsze miał swoich mandarynów.We wczesnej fazie (1901–1912) dyktatorem był przewodniczący Komitetu, sekretarz Akademii Szwedzkiej, Carl David af Wirsén (poeta i krytyk literacki), później wieloletni sekretarz Lars Gyllensten (eseista i powieściopisarz) oraz wieloletnia „szara eminencja" Komitetu, najbardziej wpływowy członek noblowskiego jury, dr Artur Nils Lundkvist (literaturoznawca, lingwista, poeta, krytyk i tłumacz). Lundkvist wymusił nagrodzenie niejednego przeciętniaka i zablokował nagrodzenie niejednego wybitniaka (m.in. Grahama Geene'a). Gyllensten też miał dużo „za uszami". Ferowali mnóstwo dziwnych lub dziwacznych werdyktów.

Złe werdykty każdorazowo znajdowały krytyków, więc nieomal co roku Akademicy musieli się bronić, kiedy sfora dziennikarska wymuszała odpowiedź na pytanie: „—Dlaczego?!!". Standardowe alibi miało jako fundament względność pojęć tyczących wartości literatury—formuła „de gustibus" każe różnym odbiorcom rozmaicie traktować „dobre", „piękne", „wybitne", „genialne" itp. Nie wszystkim podoba się to samo, więc nie ma się co dziwić bądź złościć. W 1977 roku zaatakowany przez dziennikarzy Gyllensten (nagrodzono bowiem mało znanego hiszpańskiego poetę Vicente Aleixandre'a) bronił się frazą bardzo zgrabną: „Przyznania Nagrody Nobla nie należy utożsamiać z wyznaczaniem najlepszego obecnie pisarza na świecie. Jest to zadanie całkowicie niewykonalne". Lecz dwa lata później (1979)—rozwścieczony sporem wewnątrz Komitetu—rzucił (wraz z pisarką Kerstin Ekman) posadę jurora, odchodząc. Wpływ musiał tu mieć werdykt roku 1978 (nagrodzono Brytyjczyka Williama Goldinga), krytykowany przez... samego Lundkvista jako „zbyt śmiałe uderzenie"; Lundkvist powiedział dziennikarzom, iż według niego Golding to „pisarz niezły, jednak z trudem mieszczący się w klasie Nagrody Nobla". Pośród przyczyn wymieniano nie tylko osobliwe czy nonsensowne preferencje jurorów sztokholmskich, ale też wszechobecny w noblującej Akademii Szwedzkiej „syndrom kompromisu". Klasycznym przykładem takiego noblowskiego kompromisu był casus roku 1908, gdy sekretarz Akademii,Wirsén, chciał przeforsować swego faworyta, brytyjskiego poetę i dramaturga Algernona Charlesa Swinburne'a, lecz koledzy optowali za szwedzką pisarką Selmą Lagerlöff — kompromisowo wybrano „tego trzeciego", dosyć marnego niemieckiego filozofa Rudolfa Euckena. Ile razy „zgniłe kompromisy sztokholmskie" tak właśnie dały Nobla drugoligowcom i trzecioligowcom? Ale może właśniewtym— wnagradzaniu tandety,wpromowaniu rzeczy prawie dobrych, w głaskaniu quasi–badziewia — jest sprawiedliwość? O niej właśnie (o nagradzaniu tankultura deciarzy, których nie nagrodzi superarbiter Czas) myślał wielki poeta Marian Hemar, pisząc wiersz pt. „Sprawiedliwość":

„Musi być jakieś za życia


Odszkodowanie


Dla tych, z których po śmierci


Nic nie zostanie.

Muszą być dla nich nagrody,


Departamenty,


Order jeden i drugi


U cycka przypięty.

Muszą być dla nich Pen–Cluby


I Akademie,


Ażeby miał ich kto żegnać, Składając w ziemię".

Niemiłe złego początki

Już „pierwsze koty za płoty" zwiastowały katastrofę (hańbę werdyktową regularną), niby klątwa: pierwszego Nobla Literackiego dostał — wygrywając z gigantami (z Emilem Zolą i z Lwem Tołstojem) — „zacny", „wytworny" francuski poeta Sully Prudhomme, ewidentny trzecioligowiec. Cały świat literacki zatrząsł się wskutek oburzenia; 42 szwedzkich pisarzy, poetów i artystów wystosowało oficjalny protest i wysłało do Tołstoja list hołdowniczy. Wobec tego w roku kolejnym (1902) Tołstoj był „murowanym faworytem", wszyscy byli pewni, że otrzyma laur. Tymczasem Nobla otrzymał niemiecki historyk Theodor N. M. Mommsen, o którym w dzisiejszych encyklopediach (tych dużych) nie ma nawet wzmianki. Dlaczego? Bo wódz Akademii Szwedzkiej, Carl David af Wirsén, nie lubił Tołstoja, uważał go za amatora tanich sensacji i obrońcę anarchizmu.Wkolejnym roku (1903) „murowanym faworytem" był wybitny dramaturg norweski Henrik Ibsen, lecz ku globalnemu zaskoczeniu pokonał go drugorzędny rodak Bjørnstjerne Martinius Bjørnson.Wroku 1904 świat literacki czekał, iż nagrodzony zostanie genialny szwedzki pisarz, poeta i dramaturg August Strindberg, ale wygrali ex aequo francuski poeta Frédéric Mistral i hiszpański dramaturg José Echegaray y Eizaguirre, całkowicie bezznaczeniowi (Strindberg, jako „alkoholik, rozwodnik i bluźnierca", nie miał szans dożywotnio). Notabene: nazwisko Mistral stało się przekleństwem szwedzkiego Komitetu, bo cztery dekady później znowu zostało uhonorowane: Nobla otrzymała (1945) chilijska poetka Gabriela Mistral, zupełnie nieznana nawet we własnym kraju, bijąc takie sławy jakWilliam Faulkner, André Gide, Jules Romains i Benedetto Croce. Dlaczego? Kłania się drugie (lubieżne) znaczenie określenia „dać za wygraną"— Georges Menant: „Pani Gabriela Mistral zawróciła głowę pewnemu jurorowi Nobla, który tak pięknie przełożył jej wierszyki na szwedzki i rozdał je w formie tak czarująco wydanych książeczek, iż udało mu się przeforsować werdykt" (1973).

Nikomu i nigdy nie udało się przeforsować werdyktu honorującego Kafkę, Tołstoja, Twaina, Joyce'a, Pounda, Prousta, Dreisera, Greene'a,Wellsa, Herberta, Brocha, Brechta, Borgesa, Musila, Claudela, Céline'a, Lawrence'a, Nabokova, Czechowa, Jamesa, Conrada, Ibsena, Mandelsztama, Malrauxa, Garcíę Lorca'ę, Pessoa'ę, Gorkiego, Hardy'ego, Valéry'ego, Achmatową tudzież wielu innych gigantów. Nagrodzono panią Pearl Buck kosztem Virginii Woolf. Wyróżniono Noblem wielu nic nie znaczących „ludzi pióra". Czy słyszeliście o takich noblistach literackich jak (wymieniam chronologicznie): Carducci, Hauptmann, Heidenstam, Gjellerup, Pontoppiolan, Spitteler, Benavente y Martinez, Deledda, Karlfeldt, Jensen, Lagerkvist, Jiménez, Quasimodo, Andrić, Seferis, Agnon, Sachs, Yasunari, White, Johnson, Martinson, Seifert, Simon, Soyinka, Gordimer, Walcott, Heaney? Nie wymieniłem nikogo z ostatniego ćwierćwiecza (po 1995), ponieważ to nazwiska zbyt świeże, więc mogą się jeszcze kołataćwgłowach konsumentów mediów. Ba, również pewne nazwiska wyższe niż trzecioligowe (powiedzmy: drugoligowe), mające jakąś renomę literacką, są kwestionowane bez pardonu. Już kilka dekad temu „Paris Match" wykpiwał laureatów francuskich: „Któż czyta dziś Romaina Rollanda, Anatola France'a, Rogera Martin du Garda, tych orłów o skrzydłach z wosku?" (1973).

Polityka, polityka...

Wśród przyczyn „nietrafionych" (mówiąc delikatnie) alias „kretyńskich" (mówiąc dosadnie) werdyktów, jako zasadnicze (prócz personalnych aberracji wpływowych członków jury) piętnuje się „względy polityczne". Przykładów (mniej lub bardziej rażących) nie brak. Choćby rok 1939. Ku powszechnemu zdumieniu — nagrodę otrzymał Fin Frans Eemil Sillanpää, którego główną zasługą było to, że próbował wprowadzić w Finlandii język szwedzki jako urzędowy. Szwedzi dali mu Nobla nie tylko przez wdzięczność—nagradzając Fina zajęli demonstracyjnie antysowieckie stanowisko wobec wojny radziecko–fińskiej. Sam laureat miał to gdzieś. Wziąwszy pieniądze, spłacił swe ciężkie długi i przystąpił do przepijania reszty w ramach „oblewania", a jego dzieci biegały po ulicachHelsinek, wrzeszcząc:

—Tatuś ma forsę!!

Noblowską forsę dostał również (1960) kompletnie niezasługujący francuski poeta Saint–John Perse (Alexis Saint–Léger Léger). Później baron komitetu, Artur Lundkvist, wygadał się brytyjskiemu dziennikarzowi z „The Sunday Times", Peterowi Lennonowi, iż nagroda dla Saint–Johna Perse'a została wymuszona przez sekretarza generalnego ONZ, Szweda Daga Hammarskjölda ( który — notabene — podobno „kręcił" jak chciał Akademią Szwedzką), bo laureat był antygaullistą, zaś Hammarskjöld nie lubił rządzącego wtedy Francją generała Charlesa de Gaulle'a. Hammarskjölda też ktoś chyba nie lubił, bo rok później (1961) zestrzelono go nadAfryką. Z kolei Francuzi czekali aż do śmierci André Malraux (1976), że ten dostanie zasłużoną „Nobel Prize", a konsekwentne pomijanie ich faworyta tłumaczono faktem, iż Malraux był ministrem u de Gaulle'a i przyjacielem generała. Gaulliści mieli w Sztokholmie „przerąbane", zaś antygaulliści mieli tam fory.

Podobnie (lub jeszcze mocniej) było z lewakami i kontrlewakami. Ci drudzy byli zawsze źle widziani, ci pierwsi byli zawsze faworyzowani. Francuzi obliczyli, że na 13 francuskich zdobywców Literackiej Nagrody Nobla—tylko dwóch pierwszych (1901 i 1904) demonstrowało zero lewactwa, reszta wykazywała większą lub mniejszą lewicowość (czyli—według sztokholmskiego Komitetu—„postępowość"). Tym tłumaczono, że takie „pióra" jak Claudel czy Montherlant (prawicowcy) musiały obejść się smakiem. Z kolei lewica tłumaczyła, iż jest to zgodne z testamentem fundatora nagrody, Alfreda Nobla, który żądał, by nagradzano za „idealizm"—według lewaków „idealizm" to goszyzm: sierp i młot. Georges Menant: „Przyznaje się literackiego Nobla ze względów prawie wyłącznie pozaliterackich, głównie politycznych — przez sympatię dla lewicy — co jest osobliwą interpretacją «idealizmu», czyli warunku, jaki postawił fundator (...) Tak więc Nobel literacki stał się orężem politycznym, nagrodą za dobre sprawowanie, a im większy lewak, tym łacniej dostaje laur—Neruda czy Sartre mieli przez swój goszyzm gwarancję laurów" („Paris Match" 1973).

Niektórzy laureaci mówili publicznie, że otrzymali Nobla z przyczyn „pozaliterackich", exemplum Brytyjczyk Harold Pinter (2005): „ — Mój Nobel jest tak samo polityczny jak kilkanaście Nobli poprzednich, dostałem go za kopniaki wymierzane w dupę prezydenta Busha". Owa „pozaliterackość" tyczy również polskich laureatów. Już wówczas, gdy nagrodzono Henryka Sienkiewicza za „Quo vadis" (1905), mówiło się, iż uczyniono tak tylko dlatego, że szwedzka Akademia, twardo dyskryminująca Tołstoja, szukała jakiegoś innego Słowianina, którego można by uhonorować Noblem. Rozpatrywane były kandydatury Sienkiewicza i Orzeszkowej, którą popierało duże grono profesorów uczelni polskich (ich list przetłumaczył na francuski Miriam), a Sienkiewicz jednak wygrał, bo powieść historyczna lansująca Starożytność stała się wtedy bardzo modna dzięki „Ben Hurowi" Amerykanina LewisaWallace'a. Względy—chociaż może i „pozaliterackie"— nie były tu więc stricte polityczne, szło raczej o gierki personalne, lecz dwie dekady później (1924), gdy rywalizowali Żeromski i Reymont, można już mówić o politycznych, bo Niemcy zablokowali spodziewany laur dla Żeromskiego—nie wybaczyli mu „Wiatru od morza". Z kolei bardzo silną ( jak mówiono) kandydaturę Sergiusza Piaseckiego, którego „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy", wszędzie tłumaczony, robił na Zachodzie furorę — utrąciły w 1938 antykomunistyczne przekonania pisarza, zbyt ciężkostrawne dla lewicującego sztokholmskiego Komitetu. Dopiero 42 lata później i 58 lat później przyznano Polakom dwa kolejne Noble literackie, oba „polityczne" tout court:

Karnawał priwiślańskich stalinistów

Gdy w roku 1980 triumfalnie zaistniała „Solidarność", zdobywając światowy nimb —jasne było, że nagrodę zdobędzie Polak. I tak się stało—bezzwłocznie (1980) uhonorowano Czesława Miłosza, twórcę miłego międzynarodowemu Salonowi choćby dlatego, że był filokomunistą, że był kosmopolitą (Jerzy Narbutt: „Za podlizywanie się międzynarodówce kosmopolitów i antypolonistów zapłacono mu Noblem", „Tygodnik Solidarność" 2004) i że nauczył się języka hebrajskiego („Już od wczesnych lat swego życia był ściśle związany z Żydami i sprawami Żydów", „The Jewish Journal" 2002). Kiedy dekadę później Polacy skasowali PRL—mówiono, że znowu LiterackiNobel przypadnie Polakowi. Za „pewniaka" uchodził Zbigniew Herbert. Tymczasem mijały lata, nagradzano jakichś fanatycznych lewaków i egzotycznych drugoligowców, a Herberta pomijano. Sztokholm tłumaczył się w kuluarach, że owszem, chce dać Polakowi Nagrodę, lecz sami Polacy to utrudniają — z Polski płyną fluidy szlabanujące Herberta. Te fluidy wysyłał priwiślański Salon. Toczyła się właśnie polsko–polska wojna o lustrację (o ujawnienie kapusiów), a Herbert zajął w tej bitwie jasne antybezpieczniackie, antykonfidenckie, antysalonowe stanowisko. Rodzimi salonowcy, nie wyobrażając sobie nagrodzenia człowieka, który głośno demaskował Michnika jako łotra, a Salon jako pandemię, wysunęli kontrkandydaturę: Wisławę Szymborską. Bardzo się nadawała,miała liczne zasługi (partię komunistyczną mordującą bojowników antysowieckich opiewała jako „to najpiękniejsze co zdarzyć się może", rewolucję bolszewicką sławiła jako „wodę źródlaną, z miłością podaną spragnionemu", religię piętnowała jako „wodę zatrutą", itp.), zwłaszcza w temacie „nienawiść" (do antylewaków). „Nienawiść" miała na warsztacie podczas całej swej kariery. Za PRL–u rymowała swą nienawiść do nienawidzących sierpa i młota „imperialistów", do „klechów", do wrogów umiłowanej PZPR („siły przewodniej narodu i państwa"), do całego niebolszewickiego świata, ze szczególnym uwzględnieniem Jankesów, którzy nas nienawidzą:

„Nienawidzą naszego węgla.


Nienawidzą cegieł i przędzy.


Nienawidzą tego, co już jest.


Nienawidzą wszystkiego, co będzie.

Naszych okien i kwiatów w oknach.


Naszych lasów i ciszy leśnej.


Nawet wiosny, bo to nasza wiosna.


Nawet szkoły z wesołymi dziećmi.

Rozpruli atom jak pancerną kasę,


lecz nic prócz strachu nie znaleźli w kasie.


O, gdyby mogli, gdyby mogli tym strachem


uderzyć w domy i fabryki nasze".

Za III RP, gdy spanikowana otwieraniem „teczek" postesbecja (byli konfidenci plus „oficerowie prowadzący") likwidowała nocą (1992) rząd Jana Olszewskiego (brał w tym udział Donald Tusk), i kiedy trzeba było „ustawić" opinię publiczną przeciw temu rządowi — Szymborska opublikowała, korzystając z łamów gazety michnikowskiej, wiersz wyrzucający kult nienawiści Olszewskiemu i jego ministrom:

„Religia nie religia —


byle przyklęknąć na starcie.


Ojczyzna nie ojczyzna —


byle się zerwać do biegu.


Niezła i sprawiedliwość na początek.


Potem już pędzi sama.


Nienawiść. Nienawiść.


Twarz jej wykrzywia grymas


ekstazy miłosnej".

Za tę prosalonową przysługę (i za wszystkie inne) „wielka dama polskiej literatury" (słowa Michnika) dostała Nobla kosztem Zbigniewa Herberta (1996). Plotkowano wewnątrzśrodowiskowo, że ambasadorem– pełnomocnikiem zagranicznym Salonu był w tej grze wcześniejszy noblista Miłosz, który—sam już syty lauru—nie miał nic przeciwko Szymborskiej, i nie mierziła go jej stalinowska przeszłość („Miłosz ci wszystko wybaczy..."), bo sam też „uprawiał prostytucję"( jego własne słowa). Miał za to dużo przeciwko Herbertowi, bo twórczośćHerberta jest lepsza niż twórczość Miłosza, oraz dlatego, że Herbert toczył z nim ( jako z salonowcem, niepoprawnym lewakiem tudzież antypolskim renegatem) wojnę śmiertelną. Także rymami. Charakterystycznym przykładem są ich wiersze o moczu. Miłosz w wierszu „Toast" gdakał następująco:

„Nie cierpię ludzi,


którym uderza do głowy


ten moczopędny środek narodowy,


czyli nadmierny patriotyzm"

Herbert ripostował cudownym wierszem „Wilki", o „żołnierzach wyklętych" (antykomunistach):

„Ponieważ żyli prawem wilka


historia o nich głucho milczy


pozostał po nich w kopnym śniegu


żółtawy mocz i ten ślad wilczy".

Dekady hańby

Trzy niedawne dekady (1981–2009) Nobla Literackiego były krytykowane ostrzej niż którakolwiek poprzednia i uznane za kompromitację zupełną. Od uwieńczenia Austriaka Eliasa Canettiego, jedynie z tej przyczyny, iż był Żydem (FerdinandMount: „Pisarczyk dziwaczny, prostacki i prymitywny", 2005), nagradzano samych lewicowców, komunistów i stalinistów—czasami wręcz „szurniętych lewaków" ( jak Włoch Dario Fo czy Hiszpan Camilo José Cela)— lub „kopnięte feministki" ( jak Austriaczka Elfride Jelinek czy Amerykanka Toni Morrison). Mając dosyć owej trwałej lewackiej tendencji, profesor Knut Ahnlund zrezygnował z członkostwa Akademii Szwedzkiej (2004), a kroplą, która przepełniła mu czarę goryczy, było uhonorowanie Frau Jelinek („Koledzy przyznali najbardziej liczącą się nagrodę literacką globu autorce książek ubogich estetycznie i myślowo, pozbawionych artystycznej konstrukcji, pasożytniczych, stanowiących mieszankę pornografii i gwałtu. Uczynili to nawet nie czytając tych wypocin—starczyła nihilistyczno–ekshibicyjna i lewacka renoma pani Jelinek"). Szefowa działu kultury najpopularniejszego szwedzkiego dziennika „Dagens Nyheter", Maria Schottenius, trzasnęła wówczas duży tekst o przekrętach noblowskiego jury („Skandal goni skandal. To jedno zatrważające kłębowisko kłamstw, oszustw, intryg, korupcji, łamania prawa i fałszowania dokumentów").

„Skandal goni skandal. To jedno zatrważające kłębowisko kłamstw, oszustw, intryg, korupcji, łamania prawa i fałszowania dokumentów"

Drugim, obok lewicowości, „kryterium", według którego Sztokholm już kilka dekad rozdaje laury, jest salonowa (vel „politycznie poprawna") egzotyka: seryjnie nagradza się kolorowych (zwłaszcza Murzynów z Afryki, Ameryki i Karaibów) krytykujących cywilizację zachodnią (vel „cywilizację białego człowieka"). Już dawno temu pisał o tym Paul Gray: „Nie jest tajemnicą, że decyzje Szwedzkiej Akademii często skłaniają się raczej ku motywacjom geopolitycznym niż literackim. Ta postawa skierowana przeciw zachodniej hegemonii była bardzo kształcąca: raz po raz świat musiał stawać wobec zapoznanego pisarza nieznanego języka" („Time" 1983). Gray wskazał też laureata stosującego język wszystkim znany, Anglika Goldinga, nagrodzonego za „bezkompromisową krytykę cywilizacji Zachodu". Oczywiście—nawet w najgorszych dekadach Nobla Literackiego zdarzały się werdykty sensowne (takim „wyjątkiem potwierdzającym regułę" był Anno Domini 1990 meksykański poeta/eseista Octavio Paz). Trzeba sobie życzyć, by nagrodzenie doskonałego Peruwiańczyka, Mario Vargasa Llosy (2010), zainicjowało trend uczciwości/sprawiedliwości w Sztokholmie, a nie było tylko chwilowym figowym listkiem, mającym alibijnie przykryć lewackość noblowskiego Komitetu. Szwed Tomas Tranströmer (2011) należy jednak do nurtu salonowego.

Reżyser/pisarzAndrzej Żuławskiwswym głośnym „Nocniku" (2010) co chwila pieklił się przeciwko literackim Noblom trzech ostatnich dekad: „Fatalne te Noble ostatnie, Jelinek, Fo, Szymborska, całe to lewactwo szwedzkie, salonowe, koteryjne", „Te Clézia, Saramagi, Jelinki, Pamuki, co za miał...". Dołożył też recenzentom chóralnie wyzłacającym „to barachło": „Stadowate, lizusowate Pamuki, Coetzee, Ozicki, Murakami — co tutejsze króliki, podśmierdziałe liski, żmije i zające tchórzliwe, niewykształcone sroki i papugi spod ogona lubią wychwalać. W ich stęchłych szponkach pachnie to mdłą, psującą się na skórze perfumą, konwenansem".

Niektóre prolewackie decyzje Akademii Szwedzkiej są tak „bulwersujące", że nawet „różowi" nie wytrzymują i nóż otwiera się im w kieszeni. Oto kliniczny salonowiec, Piotr Kofta — komentując werdykt roku 2008 — napisał: „Podniosły się głosy, że Nobel dla Jeana–Marie Gustave'a Le Clézio to kolejny dowód na osobliwą arbitralność szacownego jury, które nagradza twórców według kryteriów raczej politycznych niż merytorycznych. Coś w tym chyba jest..." („Kultura", magazyn „Dziennika", 2008). Ano jest, nie da się ukryć.

Pisarstwo (tworzenie prozy i poezji) nie jest najstarszym zawodem świata (tak przynajmniejmówi porzekadło), ale bez wątpienia jednym wśród starszych, o czym mówią relikty z bardzo zamierzchłych czasów. Już szamani epoki jaskiniowej bazgrali na ścianach grot jakieś szyfry treściowe (cholera wie czy nie paraliterackie), a później pooooszło! Dla wszystkich literatów globu kultowym pradziełem sztuki jest staroegipski „Pisarz" (polichromowana wapienna figurka wysokości 53,7 cm, z Sakkary czasów IVlubVdynastii, około 2500 lat przed Chrystusem; Paryż, Luwr), aczkolwiek to raczej skryba dworski, nie zaś literat, co jednak nikomu nie przeszkadza mienić „Pisarza" symbolicznym godłem fachu. Identycznie ma się sprawa z najstarszym symbolem poezji i literatury kobiecej—z prześliczną „Poetką" (pompejańskie malowidło ścienne, I wiek naszej ery; Neapol, MuseoArcheologico), która być może jest tylko antyczną damą, nie twórczynią, wszelako starczy, że trzyma tabliczki i rylec, i że ma rozmarzony wzrok, by brano ją za poetessę tout court. Elity artystyczne (czy intelektualne w ogóle) nie mogą żyć bez swych kultowych ikon. Ryszard Legutko: „Współcześni intelektualiści wytworzyli sobie coś w rodzaju świeckiej religii, która ma swojego boga, swoich aniołów, swoje świętości, swoje dogmaty, a nawet sakramenty" („Nowe Państwo" nr 7/2004). Tymi „sakramentami" są nagrody wszelakiego rodzaju— literackie, filmowe, teatralne, telewizyjne, dziennikarskie, malarskie, rzeźbiarskie, muzyczne, et cetera. Jeśli chodzi o te pierwsze, to zbliża się właśnie ich globalny szczyt — w październiku wytypowany zostanie kolejny laureat Nobla literackiego, wręczanego od 111 lat (1901). Na wszystkich kontynentach robi się więc we wrześniu cztery rodzaje zakładów:

Pozostało 93% artykułu
Literatura
"To dla Pani ta cisza" Mario Vargasa Llosy. "Myślę, że powieść jest już skończona"
Literatura
Zbigniew Herbert - poeta-podróżnik na immersyjnej urodzinowej wystawie
Literatura
Nagroda Conrada dla Marii Halber
Literatura
Książka napisana bez oka. Salman Rushdie po zamachu
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Literatura
Leszek Szaruga nie żyje. Walczył o godność